Żeby utrzymać mnie i ten żółwi pomiot przy życiu, matka w końcu zabrała siostry i odważnie wyprowadziła nas z piwnicy na oświetlony słońcem świat. W izbie we wschodnim skrzydle nie było śladu naszej pszenicy, nie było też oślicy ani muła; z garnków, talerzy i innych naczyń zostały tylko skorupy, a posążek Guanyin na ołtarzyku zamienił się w bezgłowy kadłub. Matka zapomniała zabrać ze sobą do piwnicy swoje lisie futro; kurteczki z rysia należące do mnie i do Ósmej Siostry zniknęły. Pozostałe okrycia, z którymi moje starsze siostry nigdy się nie rozstawały, były już bardzo zniszczone, a one wyglądały w nich jak wyliniałe zwierzaki. Shangguan Lü leżała koło młyńskiego kamienia w zachodniej izbie. Zjadła wszystkie dwadzieścia parę rzep, które matka rzuciła jej przed zejściem do piwnicy i wydaliła stertę bobków przypominających otoczaki. Matka weszła do izby, podniosła garść bobków i rzuciła w powietrze. Twarz babki przypominała przemarzniętą, gnijącą rzepę, siwe włosy wyglądały jak poplątane sznurki – niektóre sterczały prosto do góry, inne zwisały na plecy. Jej oczy świeciły zielonkawym blaskiem. Matka potrząsnęła głową bezradnie i położyła przed nią kilka rzep. Japończycy – a może to byli Chińczycy – zostawili nam tylko pół piwnicy wyschniętej, kiełkującej rzepy. Matka, załamana, odszukała jedyne nienaruszone naczynie – gliniany dzban, w którym Shangguan Lü przechowywała arszenik. Wsypała odrobinę czerwonego proszku do rzepowej zupy. Trucizna się rozpuściła, powierzchnię płynu pokryła oleista, tęczowa warstwa, z której unosił się przykry zapach. Matka wymieszała zupę dokładnie drewnianą łyżką i powoli przelała mętną ciecz do woka. Kącik jej ust drgał dziwacznie. Nalawszy nieco płynu do wyszczerbionej miski, rzekła:
– Lingdi, proszę, podaj babce tę zupę.
– Wsypałaś tu trucizny, mamo, prawda? – spytała Trzecia Siostra. Matka kiwnęła głową.
– Chcesz otruć babcię?
– Umrzemy wszystkie razem – odrzekła matka.
Siostry wybuchnęły płaczem, nawet niewidoma Ósma Siostra zaczęła szlochać. Jej cichutkie łkanie brzmiało jak bzyczenie pszczoły. W jej ogromnych, czarnych, niewidzących oczach zbierały się łzy. Ósma Siostra była najbardziej nieszczęsną z nieszczęsnych, najsmutniejszą ze smutnych.
– Mamo, nie chcemy umierać… – prosiły zapłakane siostry.
– Ma… ma… – wtórowałem im.
– Moje biedne dzieci… – Matka także uderzyła w głośny lament. Rozpaczała długo, a my razem z nią. W końcu głośno wydmuchała nos, chwyciła miskę zupy z arszenikiem i cisnęła ją na podwórko.
– Nie będziemy umierać! – oznajmiła. – Nie boimy się śmierci, więc nie musimy się już lękać niczego!
Wypowiedziawszy te słowa, wyprostowała się, po czym wyprowadziła nas na ulicę, by poszukać czegoś do jedzenia. Byliśmy pierwszymi ludźmi z całej wioski, którzy odważyli się wyjść z domu. Moje siostry bardzo się wystraszyły głów członków rodziny Sima, lecz po kilku dniach wszyscy przyzwyczaili się do tego widoku. Mały bękart Simy leżał w objęciach mojej matki, czyli dokładnie naprzeciwko mnie. Matka, pokazując palcem głowy, powiedziała do niego:
– Zapamiętaj to dobrze, nieszczęsne dziecko.
Matka wyprowadziła siostry z wioski, żeby na dopiero co obudzonych do życia polach wykopać nieco białych korzeni traw, które potem można było umyć, rozgnieść i ugotować na nich zupę. Bystra Trzecia Siostra znalazła gniazdo nornic – skorzystaliśmy z zapasów pożywienia, przechowywanych przez te zwierzątka. Siostry uplotły z konopi rybacką sieć i wyłowiły ze stawu kilka czarniawych, chudych ryb i krewetek, którym udało się przetrwać zimę. Pewnego dnia matka na próbę wlała mi łyżkę rybnej zupy do buzi – bez wahania ją wyplułem, wybuchając głośnym płaczem. Gdy podała zupę bękartowi, ten przełknął bezmyślnie pierwszą, a potem następną łyżkę.
– Świetnie – rzekła matka z zadowoleniem. – To dziecko grzechu przynajmniej umie samo jeść. A ty? – Spojrzała na mnie. – Ciebie też będzie trzeba odstawić od piersi.
Przerażony, chwyciłem matczyny sutek małymi rączkami.
Za naszym przykładem ożywiła się cała wioska. Nastały ciężkie czasy dla nornic, a potem dzikich królików, ryb, żółwi, krewetek, krabów, węży i żab. Na rozległych połaciach ziemi przeżyły jedynie jadowite ropuchy i ptaki, które potrafiły latać. Mimo to, gdyby w odpowiednim czasie nie wyrosła spora ilość dzikich roślin jadalnych, większość mieszkańców i tak zginęłaby z głodu. Po Święcie Przodków opadły kwiaty brzoskwini, nagie pola parowały, ziemia krzyczała o zasiewy, lecz nie mieliśmy ani ziarna, ani zwierząt do pracy w polu. W kałużach, na mokradłach, w okrągłych stawkach i nadrzecznych płyciznach pluskały się już wyrośnięte tłuste kijanki. Wieśniacy ruszyli w świat. W czwartym miesiącu odeszli niemal wszyscy, lecz gdy nadszedł piąty, większość wróciła do wioski. Trzeci Fan powiedział: „Tu mamy przynajmniej jadalne zioła, którymi możemy zaspokoić głód, gdzie indziej nawet tego nie ma”.
Z nastaniem szóstego miesiąca do naszej wioski przywędrowali obcy. Sypiali w kościele oraz na rozległych dziedzińcach rezydencji rodu Sima, gnieździli się w opuszczonych młynach. Zachowywali się jak oszalałe z głodu psy, zabierali nam nasze jedzenie. W końcu Trzeci Dziadek Fan zwołał mężczyzn z wioski, by wspólnie wypędzić przybyszy. Trzeci Fan był naszym przywódcą, obcy też mieli swojego lidera – był to młodzieniec o wielkich oczach i gęstych brwiach. Potrafił znakomicie łapać ptaki – do pasa miał przytroczone dwie proce, na plecach niósł worek pełen pocisków – kulek utoczonych z błota. Trzecia Siostra na własne oczy widziała go w akcji. Para kuropatw uprawiała taniec godowy w powietrzu. Chłopak chwycił procę i nie celując, jakby od niechcenia wystrzelił jedną kulkę. Jedna z kuropatw runęła w dół, prosto pod stopy Trzeciej Siostry. Ptak miał zmiażdżoną głowę. Druga kuropatwa latała dalej, krzycząc z przestrachu; po chwili młodzieniec wystrzelił kolejny pocisk i następna ofiara spadła na ziemię. Chłopak podniósł ptaka i podszedł do Trzeciej Siostry. Przyjrzał się jej, a ona zmierzyła go nienawistnym spojrzeniem. Trzeci Dziadek Fan przekazał nam wcześniej wiadomość o akcji wypędzania obcych, toteż zaczęliśmy żywić do nich niechęć. Młodzieniec jednak, zamiast podnieść ptaka leżącego u stóp Trzeciej Siostry, dorzucił tam drugiego i odszedł bez słowa.
Trzecia Siostra przyniosła ptaki do domu. Mięso było dla matki, rosół dla sióstr i bękarta Simy, a kości dla Shangguan Lü. Trzask! Trzask! – pękały miażdżone szczękami babki. Fakt, że kuropatwy były podarunkiem od obcego, Trzecia Siostra zachowała dla siebie.
Ptasie mięso szybko zamieniło się w mleko o świeżym smaku i wylądowało w moim żołądku. Gdy spałem, mama kilkakrotnie próbowała wetknąć brodawkę do buzi małego Simy, lecz malec nie chciał ssać. Żywił się korzonkami i korą, a apetyt miał zdumiewający – łykał wszystko, co tylko włożono mu do ust. „On jest dosłownie jak osioł. Urodzony pożeracz trawy" – mówiła matka. Nawet jego odchody przypominały ośle łajno. Matka twierdziła, że ma dwa żołądki i potrafi przeżuwać. Często mieliśmy okazję obserwować, jak z jego żołądka cofały się zlepki trawy i wracały przełykiem do jamy ustnej, a maluch, przymykając oczy z ukontentowaniem, żuł je z wielkim zapałem; w kącikach jego ust zbierały się białawe bąbelki śliny. Przeżuwszy do syta, wyciągał szyję i z gulgotem przełykał przerobioną masę.
Читать дальше