– Nigdzie nie pójdę! – sprzeciwiła się Druga Siostra.
W tym momencie na scenie pojawił się Sima Ku i zaśpiewał:
– Wysadziłem most, a teraz wracam do domu na moim wiernym koniu…
Miał na nogach buty do konnej jazdy, na głowie wojskową czapkę; w ręku trzymał bat. Siedząc na wyimaginowanym wierzchowcu, posuwał się naprzód, głośno tupiąc. Podrygując górną połową ciała, z wyimaginowanymi lejcami w dłoniach, imitował ruchy jeźdźca. Bębny zagrzmiały wniebogłosy, jęknęły instrumenty strunowe, a dźwięk fletu rozciął chmury, co brzmiało tak, jakby darto jedwab. Dusze słuchaczy zadrżały – nie z przerażenia, lecz ze wzruszenia wywołanego tym wyjątkowo przenikliwym odgłosem. Twarz Simy Ku była zimna i twarda jak stal, poważna i surowa jak śmierć, bez śladu śliskiej nieszczerości.
– Nagle słyszę zamieszanie nad brzegiem rzeki. Pośpieszam mego konia.
Dźwięk huqinu naśladuje końskie rżenie: Ii-ha! Ii-ha!
– Moje serce płonie, mój koń pędzi jak wicher. Pół jego kroku jest jak jeden krok, dwa kroki – jak trzy.
Tup! Tup! Tup! Bębny i cymbały wybijały szalony rytm, a Sima Ku wyczyniał na macie wszystkie akrobatyczne sztuczki, jakie znał: sokoli zwrot, wyskok z obrotem, „stary zdyszany byk", „lew tańczący na piłce". Trudno było uwierzyć, że jego pośladki są wciąż oklejone grubym leczniczym okładem, ważącym pół funta. Druga Siostra kontynuowała nerwowe próby zepchnięcia ze sceny naszej matki, która wśród głośnych protestów w końcu wróciła na poprzednie miejsce. Trzech mężczyzn, grających Japończyków, powróciło na środek sceny i schyliło się, by znowu podnieść Drugą Siostrę. Nigdzie nie było „Kanedy", więc musieli sobie radzić we trójkę: dwóch podniosło jej głowę i ramiona, trzeci złapał ją za nogi. Jego umalowana twarz, wciśnięta między kolana dziewczyny, wyglądała tak zabawnie, że widzowie zaczęli chichotać. Aktor zmarszczył nos i przewrócił oczami, czym wywołał głośne śmiechy; zachęciło go to do jeszcze intensywniejszych wygłupów. Przez tłum przetoczyła się fala wesołości; na twarzy Simy Ku malowało się niezadowolenie. Mimo to zaśpiewał dalej:
– Nagle usłyszałem gwar ludzkich głosów. To japońscy żołnierze znowu kogoś napadli! Nie myśląc o sobie, ruszam na nich. Wyciągam rękę i łapię japońskiego psa za nos: mam cię! – krzyknął Sima Ku i złapał „japońskiego żołnierza", który stał z głową między nogami Drugiej Siostry. Rozpoczęła się scena walki. Miało być czterech na jednego, lecz było tylko trzech. Po krótkiej bójce Sima Ku pokonał „Japończyków" i uratował swoją „żonę". „Japończycy" klęczeli na macie, a Sima Ku, trzymając moją Drugą Siostrę w ramionach, wyszedł przez bramę przy akompaniamencie żywej, radosnej melodii. Czterech ciemnoskórych mężczyzn z latarniami ożyło i wybiegło za nim. Pozbawieni światła, wpatrywaliśmy się w mrok…
Następnego ranka prawdziwi Japończycy otoczyli naszą wioskę. Obudził nas huk wystrzałów i eksplozji oraz rżenie wojskowych koni. Matka wzięła mnie na ręce i zaprowadziła wszystkie sześć sióstr do zawalonej rzepami piwnicy. Zimnym, ciemnym tunelem doczołgaliśmy się do większego pomieszczenia, gdzie matka zapaliła lampkę oliwną. W jej bladym świetle siedzieliśmy na słomie, nasłuchując hałasów dochodzących z zewnątrz. Po nie wiedzieć jak długim czasie usłyszeliśmy czyjeś dyszenie, dobiegające z korytarza za nami. Matka chwyciła kowalskie szczypce i zdmuchnęła lampkę. W piwnicy zapanowała ciemność. Zacząłem płakać. Matka zatkała mi usta brodawką – była zimna, twarda, jakby straciła całą sprężystość; miała gorzko-słony smak.
Dyszenie zbliżało się, matka uniosła szczypce. Usłyszałem zmieniony głos mojej Drugiej Siostry, Zhaodi.
– Mamo, to ja! Nie bij!
Matka odetchnęła z ulgą, jej ramiona opadły ciężko.
– Zhaodi, mało nie umarłam ze strachu!
– Zapal jakieś światło, mamo. Jest ze mną ktoś jeszcze – powiedziała Druga Siostra.
Matce z trudem udało się ponownie zapalić lampkę. Blade światło na powrót wypełniło piwnicę. Zobaczyliśmy Zhaodi, uwalaną błotem, z krwawą szramą na policzku. W objęciach trzymała jakieś zawiniątko.
– Co to jest? – spytała matka z zaskoczeniem.
Druga Siostra wykrzywiła się, na jej brudnej twarzy zalśniły łzy.
– Mamo… – rzekła łamiącym się głosem – to jest syn jego trzeciej żony…
Matka zamarła.
– Zabierz go natychmiast tam, skąd go wzięłaś! – rozkazała.
Druga Siostra padła na kolana i podeszła na nich do matki. Zadarła głowę.
– Mamo, okaż trochę litości… Cała jego rodzina zginęła. To ostatni potomek rodu Sima.
Matka odwinęła rąbek zawiniątka, odkrywając ciemną, szczupłą twarzyczkę syna rodu Sima. Mały łobuz smacznie spał, oddychając miarowo, cmokał różowymi usteczkami, jakby we śnie ssał pierś. Moje serce wypełniła nienawiść do malca. Wyplułem brodawkę i zacząłem krzyczeć, lecz matka wcisnęła mi jeszcze zimniejszy i bardziej gorzki sutek z powrotem do ust.
– Zgodzisz się go przyjąć, mamo? – spytała Druga Siostra.
Matka zacisnęła powieki. Milczała.
Zhaodi rzuciła dziecko Trzeciej Siostrze, Shangguan Lingdi. Padła na kolana i oddała matce czołobitny pokłon.
– Matko – mówiła z płaczem – póki żyję, należę do niego, a gdy umrę, zostanę jego duchem… Jeśli uratujesz to dziecko, córka nigdy nie zapomni twojej wielkiej dobroci!
Druga Siostra wstała i chciała ruszyć tunelem z powrotem, lecz matka złapała ją.
– A ty dokąd? – spytała ze ściśniętym gardłem.
– On jest ranny w nogę, mamo, schował się za kamieniem młyńskim. Muszę iść do niego.
Usłyszeliśmy tętent koni i huki wystrzałów. Matka stanęła, blokując wyjście z pełnej rzep piwnicy.
– Matka zrobi, o co prosisz, ale nie pozwoli ci iść na pewną śmierć! – oznajmiła.
– Mamo – rzekła Druga Siostra – jego noga krwawi i nie chce przestać, jeśli go zostawię, wykrwawi się. Jeśli umrze, twoja córka nie będzie miała po co żyć na tym świecie. Pozwól mi iść, proszę…
Matka jęknęła, lecz zaraz zamknęła usta.
– Jeszcze raz padnę przed tobą na kolana – powiedziała Zhaodi i tak też zrobiła. Pokłoniła się twarzą do ziemi, objęła matkę za nogi, po czym szybko przecisnęła się między nimi. Zgarbiona, oddaliła się korytarzem w stronę wyjścia.
W Święto Przodków, które nadeszło wraz z pełnią wiosny, porą rozkwitu kwiatów, dziewiętnaście głów członków rodziny Sima zawisło przed bramą Szczęśliwej Rezydencji na stojaku podobnym do huśtawki, zbitym z pięciu grubych, prostych bali z chińskiego świerka. Głowy były przywiązane drutem do poziomej belki. Mimo że wrony, wróble i sowy niemal ogołociły je z mięsa, wciąż można było bez trudu rozpoznać żonę Simy Tinga, jego dwóch synów, główną żonę Simy Ku, jego drugą i trzecią żonę, dziewięcioro dzieci, a także ojca i matkę trzeciej żony wraz z dwoma jej młodszymi braćmi, którzy właśnie przyjechali z wizytą. Po rzezi powietrze w wiosce było ciężkie i martwe. Ocalali mieszkańcy zachowywali się jak duchy – w biały dzień chowali się w ciemnych zakamarkach, dopiero wieczorami odważali się wyjść na zewnątrz.
Druga Siostra nie wróciła, nie było też o niej żadnych wieści. Niemowlę, które zostawiła, przysparzało nam niekończących się kłopotów. W tamtych dniach, spędzonych w ciemnej piwnicy, matka musiała karmić je piersią, by nie umarło z głodu. Otwierając buzię szeroko i wytrzeszczając oczy, ssało zachłannie sutek, który należał do mnie. Chłopak miał zdumiewające możliwości – wypijał mleko z obu piersi do samego końca, aż zamieniały się w puste worki ze skóry, po czym marudził o jeszcze. Jego płacz brzmiał podobnie do krakania wrony, kumkania ropuchy i pohukiwań sowy, twarz zaś przypominała pysk wilka, psa albo dzikiego królika. Był moim największym wrogiem. Świat był zbyt mały dla nas obu. Kiedy przywłaszczał sobie matczyną pierś, płakałem, nie dając się uspokoić. Gdy przychodziła moja kolej, on także nieustannie ryczał. Co dziwne, w czasie płaczu jego oczy pozostawały otwarte. Przypominały oczy jaszczurki. Niech piekło pochłonie Shangguan Zhaodi za to, że przyniosła nam tego demona, tego jaszczurczego potomka! Te podwójne męczarnie sprawiły, że twarz matki opuchła i pobladła. Odnosiłem niejasne wrażenie, że jej ciało pokryło się mnóstwem żółtych pączków, podobnie jak rzepy, które leżały w piwnicy całą długą zimę. Pierwszym miejscem, gdzie się pojawiły, były piersi, a w mleku, którego wciąż ubywało, wyczuwałem słodkawy posmak rzepy. A ty, bękarcie z rodziny Sima, czy wyczułeś tę przerażającą zmianę? Trzeba dbać o to, co się dostaje, czasem po prostu nie ma innego sposobu: czego ja nie wypiję, wyssie ten drugi! Moje drogocenne tykwy, gołąbeczki, emaliowane dzbany, wasza skóra więdnie, jędrność spada, naczynia krwionośne sinieją, brodawki czernieją; oklapłyście bezsilnie!
Читать дальше