– Precz z mojego domu! – krzyczała mama. – Mogłabym być twoją matką!
O dziwo, gdy Ji Jadeitowa Gałązka sama zaczęła ją przekonywać, matka spytała wspaniałomyślnie:
– A za kogo ty chcesz mnie wydać, dziecko?
Oba spotkania dzieliło zaledwie kilka godzin, ale zachowanie matki wobec obu kobiet różniło się jak niebo i ziemia.
– Cioteczko, mężczyzna zbyt młody nie byłby dla pani dobrą partią. Jedyną osobą w zbliżonym wieku jest Sima Ting. Co prawda, jego przeszłość nie jest bez skazy, lecz odpokutował za wszystkie winy i bardzo się zasłużył. W dodatku są sprawy, które was łączą.
– Ależ dziecko – odrzekła matka, uśmiechając się gorzko – jego młodszy brat jest moim zięciem!
– Jakie to ma znaczenie? – spytała Ji. – Nie łączą was przecież więzy krwi.
Zbiorcza ceremonia ślubna dla czterdziestu pięciu wdów odbyła się w zrujnowanym kościele. Byłem wściekły, lecz poszedłem tam. Matka stała w grupie wdów; na jej opuchniętej twarzy widniało coś w rodzaju rumieńców. Sima Ting stał wśród mężczyzn, drapiąc się bezustannie w głowę swoimi okaleczonymi palcami; nie byłem pewien, czy dodaje sobie animuszu, czy też stara się pokryć zawstydzenie.
Ji Jadeitowa Gałązka jako przedstawicielka władz przekazała nowożeńcom po ręczniku i jednej sztuce mydła, a naczelnik powiatu wręczył im akty małżeństwa. Matka przyjęła ręcznik i dokument, rumieniąc się jak nieśmiała panienka.
W moim sercu rozszalał się płomień nienawiści. Twarz paliła mnie ze wstydu za matkę. Na ścianie kościoła, w miejscu gdzie niegdyś wisiał Jezus z daktylowego drewna, pozostał tylko szary kurz. Na podwyższeniu, na którym wiele lat temu ochrzcił mnie pastor Malloy, stała grupa bezwstydnych mężczyzn i kobiet. Kulili się, umykając spojrzeniami na boki jak złodziejaszki. Moja matka o siwej głowie za chwilę miała wyjść za mąż za starszego brata własnego zięcia – właściwie było już po ślubie. Jedna z działaczek sypnęła w stronę skonfundowanych nowożeńców garścią zwiędłych płatków chińskiej róży z trzymanej w ręku żółtej tykwy. Nieco płatków wylądowało na przygładzonych sokiem z kory wiązu siwych włosach mojej matki niczym brudny deszcz albo potargane ptasie pióra.
Jak pies, któremu odebrano duszę, wymknąłem się z kościoła. Ujrzałem wyraźnie postać pastora Malloya – okryty czarną szatą, spacerował powoli starą ulicą. Twarz miał upstrzoną błotem, w jego włosach tkwiły żółte kiełki pszenicy. Smutek lśnił w oczach pastora, przypominających zamrożone winogrona. Głośno przekazałem mu wieści o małżeństwie matki z Simą Tingiem. Jego twarz wykrzywił bolesny skurcz; cała sylwetka wraz z szatą zaczęła rozpadać się na kawałki niczym krucha, porowata glina, aż zniknęła w kłębie nieprzyjemnie woniejącego dymu.
Najstarsza Siostra na podwórzu myła kruczoczarne włosy, pochylając śnieżnobiałą szyję. Gdy się schylała, piękna para piersi pudrowo-różowej barwy wyśpiewywała swoje trele niczym dwie wilgi o słodkich głosach. Gdy się wyprostowała, strużka krystalicznych kropel wpłynęła w dolinę między pagórkami. Podniosła rękę, zebrała włosy z tyłu głowy i mrużąc oczy, spojrzała na mnie, uśmiechając się cynicznie.
– Ona wychodzi za Simę Tinga, wiesz o tym? – spytałem.
Laidi uśmiechała się nadal, nie zwracając na mnie uwagi. Trzymając za rączkę Shangguan Yunü, z bezwstydnymi płatkami róży we włosach, matka wkroczyła do domu; za nią podążał przygnębiony Sima Ting. Najstarsza Siostra chlusnęła wodą z miski, w której myła włosy. Woda rozprysła się w powietrzu w świetlisty wachlarz. Matka westchnęła przeciągle, lecz milczała. Sima Ting wyjął z kieszeni medal i wręczył mi – chciał się pochwalić czy może wkupić się w moje łaski? Spojrzałem mu surowo w twarz wykrzywioną w nieszczerym uśmiechu. Unikając mnie wzrokiem, zakasłał, by pokryć zmieszanie. Złapałem medal i z całej siły cisnąłem go w powietrze; ciężki przedmiot, ciągnąc za sobą złotą wstęgę, przeleciał ponad dachem jak ptak.
– Idź i przynieś to z powrotem! – rozkazała gniewnie matka.
– Nie pójdę! – sprzeciwiłem się.
– Niech mu będzie nieważne, i tak na nic się nie przyda – rzekł Sima Ting.
Matka spoliczkowała mnie.
Umyślnie upadłem na wznak i poturlałem się jak mały osiołek.
Matka mnie kopnęła.
– Bezwstydna! Bezwstydna! – plułem jadem nienawiści.
Matka zwiesiła głowę ze smutkiem, po czym nagle wybuchnęła głośnym płaczem i wbiegła do domu. Sima Ting westchnął, ukucnął pod gruszą i zapalił.
Wypaliwszy kilka papierosów, wstał i powiedział:
– Siostrzeńcze, idź i pociesz swoją matkę, niech już tak nie lamentuje.
Wyjął z kieszeni akt ślubu, podarł na drobne kawałki i rzucił na ziemię, po czym zgarbiony opuścił nasze podwórze. Gdy oglądał się za siebie, przypominał świecę płaczącą na wietrze – był już naprawdę starym człowiekiem.
Sima Ku, jeszcze w czasach świetności, podarował swojemu czcigodnemu nauczycielowi Qinowi Drugiemu na urodziny staromodne kryształowe okulary. Dziś Qin Drugi z owym reakcyjnym podarunkiem na nosie siedział na ceglanym podium, trzymając w dłoniach podręcznik do chińskiego i drżącym głosem prowadził swój wykład dla pierwszej klasy, składającej się z mieszkańców Północno-Wschodniego Gaomi w najróżniejszym wieku. Ciężkie okulary ześliznęły się aż do połowy jego krzywego nosa, z którego zwisała kapka zielonkawej cieczy, grożąca w każdej chwili upadkiem.
– Duże kozy są duże – zaintonował.
Mimo że był już upalny czerwiec, miał na sobie długą tradycyjną szatę z czarnego jedwabiu, a na głowie – maleńką czarną czapeczkę z czerwonym kutasem.
– Duże kozy są duużeee – recytowaliśmy głośno, naśladując ton mentora.
– Małe kozy są małe – wyskandował żałościwym tonem.
Było gorąco i duszno, a w klasie także ciemno i wilgotno – bosi i nadzy do pasa, pociliśmy się obficie, podczas gdy nasz szczelnie zakutany w jedwabie nauczyciel o bladej twarzy i sinych wargach wyglądał, jakby cierpiał nieznośny chłód.
– Małe kózki są maałeee – powtórzyliśmy głośno.
W powietrzu wisiała woń moczu, jak w dawno niesprzątanej koziej zagrodzie. Duże kozy, małe kózki biegną na pagórek – duże kozy, małe kózki biegną na pagóóreeek… Duże kozy biegną, małe kózki meczą – duże kozy bieegnąą, małe kózki meeecząąą… Zgodnie z moją bogatą wiedzą na temat kóz, duże kozy o ciężkich wymionach nie były w stanie biegać – chodziły z trudem, więc gdzie im tam do biegania? Małe kózki to co innego, z powodzeniem mogły zarówno meczeć, jak i biegać. Na pastwiskach duże kozy spokojnie skubały trawę, a małe kózki biegały wokoło i meczały. Miałem wielką ochotę podnieść rękę i zapytać o to naszego czcigodnego nauczyciela, ale nie śmiałem. Przed nim leżała linijka służąca wyłącznie do walenia uczniów po łapach. Duże kozy jedzą dużo – duże kozy jedzą duużoo… Małe kózki jedzą mało – małe kózki jedzą maałoo… – były to zdania ze wszech miar prawdziwe. To oczywiste, że duże kozy jedzą więcej niż małe kózki, a małe kózki jedzą mniej niż duże kozy.
– Duże kozy są duże, małe kozy są małe – zaczęliśmy znowu od początku, gdy kozy uporały się już z jedzeniem.
Nauczyciel intonował niezmordowanie; w klasie panował coraz większy chaos. Osiemnastoletni Wu Deszczowa Chmura, syn robotnika rolnego, był rosłym i silnym mężczyzną. Ożenił się ze starszą o osiem lat wdową Lan Shuilian, która handlowała tofu, i wkrótce miał zostać ojcem. Przyszły tatuś wyciągnął pistolet zza pasa i wycelował w czerwoną ozdobę nauczycielskiej czapki. Duże kozy biegną – paf! Cha, cha, cha cha! Paf – i biegną! Nauczyciel podniósł głowę; jego szarawe, cielęce oczy spojrzały na nas znad okularów. Miał tak słaby wzrok, że prawdopodobnie nic nie zauważył. Recytował więc dalej. Małe kózki meczą… – paf! Wu Deszczowa Chmura „strzelił" ustami, a czerwony kutas na czapce nauczyciela zakołysał się. Cała klasa wybuchnęła śmiechem, a nasz mentor chwycił linijkę, postukał w biurko i niczym sędzia krzyknął: „Spokój!", po czym kontynuował swoją recytację. Guo Qiusheng, siedmioletni synek biednego chłopa, wstał z miejsca i zakradł się skurczony na mównicę, stanął za plecami nauczyciela, przygryzł dolną wargę szczurzymi ząbkami i zaczął wyczyniać rękami takie gesty, jakby ładował pociski do lufy moździerza, której wylotem była wyschnięta czaszka pana nauczyciela. W klasie zapanował kompletny rozgardiasz, uczniowie śmiali się do rozpuku. Rosły Lu Lianhe walił w ławkę, mały Fang Shuzai wydzierał karty z książki i rzucał w powietrze; szarawe kartki trzepotały niczym wielkie motyle.
Читать дальше