Ręce Fanga Shuzaia zwisły bezwładnie, nogi przestały się poruszać, krępe ciało wyciągnęło się na sporą długość. Głośne pierdnięcie wypełzło mu z nogawki niczym wąż. Uczniowie biegali bezładnie po podwórku, z gabinetu wybiegła Ji Jadeitowa Gałązka w towarzystwie kilku mężczyzn; nie wiedziałem, jak się nazywają ani jakich przedmiotów uczą.
– Kto umarł? Kto umarł? – dopytywali się, pędząc w kierunku klasy.
Na szkolnym podwórku leżało mnóstwo nieuprzątniętych pozostałości po budowie, które musieli omijać po drodze. Prowadziła ich grupa podnieconych i przerażonych uczniów, którzy od częstego odwracania głowy potykali się i wpadali na siebie nawzajem. Ji Jadeitowa Gałązka, która skakała rączo jak sarna, w ciągu paru sekund wbiegła do klasy. Znalazłszy się nagle w ciemnym pomieszczeniu, wyglądała na zagubioną.
– Gdzie?… – krzyknęła.
Ciało Fanga Shuzaia upadło ciężko na ziemię jak tusza zarżniętej świni. Jego pasek z czarnej tkaniny zerwał się.
Ji Jadeitowa Gałązka kucnęła, złapała go za ramiona i odwróciła twarzą do góry. Zauważyłem, że marszczy brwi i układa usta w dzióbek, zasłaniając nozdrza. Fang Shuzai śmierdział odrażająco. Kobieta ręką dotknęła dziurki jego nosa, po czym z zawziętym wyrazem twarzy uszczypnęła paznokciami miejsce między nosem a górną wargą. Ręka Fanga Shuzaia uniosła się, jakby chciała odciągnąć jej dłoń. Jadeitowa Gałązka wstała, zmarszczyła czoło i kopnęła go.
– Wstawaj! – krzyknęła. – Kto przewrócił tę ławkę?! – spytała surowo i stanęła na podium z surową miną.
– Nie widziałem.
– Nie widziałem.
– Ja też nie widziałem.
– A kto widział? Albo kto przewrócił ławkę? Może choć raz okażecie trochę odwagi?!
Wszyscy zwiesili nisko głowy. Fang Shuzai łkał.
– Zamknij się! – Huknęła pięścią w stół. – Tak ci pilno do umierania? To całkiem łatwe! Czekaj, zaraz ci pokażę parę dobrych metod! Nie wierzę, że żaden z was nie widział, kto kopnął ławkę. Shangguan Jintong, ty jesteś uczciwym chłopcem, powiedz mi.
Zwiesiłem głowę.
– Podnieś głowę i spójrz mi w oczy. Wiem, że się boisz, ale możesz liczyć na moje poparcie. Nie masz się czego bać.
Podniosłem głowę i spojrzałem w tę rewolucyjną twarz o pięknych oczach, myśląc o świeżym zapachu proszku do zębów i zanurzyłem się w odczuciach, które przypominały jesienny wiatr.
– Jestem przekonana, że dysponujesz tym rodzajem odwagi, który pozwala ujawniać sprawców złych czynów. Jest to zaleta, którą powinien posiadać każdy młody człowiek w nowych Chinach – wyrecytowała.
Zwróciłem głowę nieznacznie w lewo i napotkałem groźny wzrok Wu Deszczowej Chmury. Moja głowa opadła nisko z powrotem.
– Wu Deszczowa Chmuro, wstań – poleciła spokojnie.
– To nie ja! – krzyknął Wu. Nauczycielka uśmiechnęła się.
– Czemu się tak denerwujesz? Czemu krzyczysz?
– To nie byłem ja… – wymamrotał Wu Deszczowa Chmura, stukając paznokciem w ławkę.
– Wu Deszczowa Chmuro, przyzwoity człowiek bierze odpowiedzialność za swoje czyny – powiedziała Jadeitowa Gałązka.
Wu nagle przestał stukać w ławkę i powoli podniósł głowę; na jego twarzy pojawiła się wrogość. Rzucił książkę na podłogę, zawinął tabliczkę i pędzelek w niebieską szmatkę, wsadził je pod pachę i rzekł pogardliwie:
– A jeśli przewróciłem tę ławkę, to co z tego? Nie mam ochoty chodzić do tej pieprzonej szkoły! Nigdy nie miałem ochoty, to wy mnie do tego namówiliście!
Pomaszerował dumnie w kierunku drzwi. Był bardzo wysoki i grubokościsty – modelowy przykład nieokrzesanego, popędliwego mężczyzny. Ji Jadeitowa Gałązka stanęła w drzwiach, zastępując mu drogę.
– Puść mnie – powiedział. – Tego już za wiele!
– Zamierzam ci pokazać, degeneracie – kopnęła go błyskawicznie w kolano prawą stopą – że jeśli coś przeskrobiesz, łobuzie – Wu Deszczowa Chmura z jękiem osunął się na podłogę – to spotka cię za to kara!
Wu Deszczowa Chmura wyjął spod ręki tabliczkę i rzucił nią w Ji Jadeitową Gałązkę. Tabliczka uderzyła ją w klatkę piersiową. Nauczycielka jęknęła, chwytając ręką stłuczoną pierś. Wu wstał.
– Myślisz, że się ciebie boję? – wypalił tonem bezczelnym, lecz podszytym strachem. – Jestem rolnikiem dzierżawcą od trzech pokoleń. Moje ciotki, wujowie, dziadkowie i babki – wszyscy są biednymi chłopami! Moja matka urodziła mnie przy drodze, gdzie żebrała!
– Nie mam najmniejszej ochoty brudzić sobie rąk o takiego wyłysiałego psa jak ty – rzekła Ji, splotła dłonie i wygięła palce, strzelając kostkami. – Ale czy jesteś biednym chłopem od trzech, czy od trzynastu pokoleń, ja i tak zamierzam dać ci nauczkę!
Wymierzyła mu błyskawiczny cios pięścią w policzek. Wu wrzasnął i zachwiał się; następny, jeszcze mocniejszy cios trafił go w żebra, zaraz po nim nastąpiło kopnięcie w kostkę. Wu Deszczowa Chmura runął na ziemię i rozpłakał się jak dzieciak. Ji Jadeitowa Gałązka złapała go za szyję i podniosła, patrząc z uśmiechem w jego paskudną twarz, okręciła się razem z nim, przyłożyła mu kolanem w brzuch i wypchnęła chłopaka na zewnątrz. Wu Deszczowa Chmura padł na wznak na stertę cegieł.
– Ogłaszam, że zostałeś wydalony ze szkoły – oznajmiła nauczycielka.
Zastąpili mi drogę, gdy szedłem ścieżką ze szkoły do domu. W rękach trzymali sprężyste gałęzie morwy. Ukośne promienie słońca padały na ich twarze, jarzące się woskowym blaskiem. Łagodna poświata zmierzchu lśniła na spuchniętym policzku i czapce z wężowej skórki Wu Deszczowej Chmury, w złowrogich oczach Guo Qiushenga, na podobnych do grzybów uszach Dinga Jingou i czarnych zębach Wei Yangjiao, który słynął na całą wioskę z wyjątkowej przebiegłości. Po obu stronach ścieżki biegły kanały irygacyjne z brudną wodą, taplało się w nich kilka kaczek. Starałem się trzymać skraju ścieżki i wyminąć tę zawadiacką czwórkę, lecz Wei Yangjiao zagrodził mi drogę swoją morwową gałęzią.
– Co robisz? – zapytałem nieśmiało.
– Co ja robię? Ty bękarcie! – Białka oczu wierciły mu się w oczodołach jak trzepoczące ćmy. – Zamierzamy dać ci nauczkę, nieślubny synu rudego diabła!
– Co ja wam złego zrobiłem?
Gałąź Wu Deszczowej Chmury wylądowała na moim zadku, wywołując gorącą falę bólu. Po chwili cztery kije smagały mój kark, plecy, pośladki i nogi. Głośno zapłakałem. Wei Yangjiao wyciągnął wielki nóż o kościanej rękojeści i zamachał mi nim przed nosem.
– Zamknij się! Jak nie przestaniesz się drzeć, utnę ci język, wyłupię oczy i urżnę nos! – zagroził.
Nóż zalśnił lodowato w blasku słońca. Zamilkłem struchlały.
Przygwoździli mi pośladki kolanami do ziemi i łomotali mnie kijami w łydki. Byli jak stado czterech wilków, które rzucają się na owcę i gnają ją na dalekie pustkowie. Woda płynęła cicho kanałami z obu stron ścieżki, rozsiewając przykry zapach, coraz intensywniejszy z powodu nadchodzącego wieczoru; drobne pęcherzyki powietrza wypływały z głębiny na powierzchnię. Kilka razy odwracałem głowę, prosząc: „Starsi bracia, puśćcie mnie!", lecz moje błagania sprawiały, że okładali mnie jeszcze mocniej. Ledwie zapłakałem, Wei Yangjiao odpowiednio mnie uciszał. Nie miałem wyboru – musiałem w milczeniu znosić ich razy i pójść tam, dokąd mnie zagnają.
Przez kładkę z suchych łodyg zaprowadzili mnie w gęste zarośla rącznika. Pośladki miałem zupełnie mokre; nie miałem pojęcia, czy to krew, czy mocz. Ustawili się w szeregu, krwistoczerwone promienie słońca oświetlały ich sylwetki. Końcówki morwowych kijów, które nosiły już ślady zużycia, nabrały ciemnozielonej, niemal czarnej barwy. Pękate cykady ćwierkały ponuro na grubych, szerokich jak wachlarze liściach rączników, oczy łzawiły mi od drażniącej woni kwiatów tej rośliny.
Читать дальше