– Powiedz, starszy bracie, co z nim zrobimy? – spytał układnym tonem Wei Yangjiao, zwracając się do Wu Deszczowej Chmury.
– Zdaje mi się, że trzeba go zabić – wymamrotał Wu, gładząc się po spuchniętym policzku.
– Nie, nie – wtrącił się Guo Qiusheng – mąż jego siostry jest zastępcą naczelnika, siostra też jest jakąś szyszką. Nie uszłoby to nam na sucho.
– Możemy go zabić i wrzucić trupa do Rzeki Czarnej Wody – zasugerował Wei Yangjiao. – Parę dni i zamieni się w przekąskę dla morskich żółwi. Nikt się nie dowie.
– Do morderstwa mnie nie mieszajcie – rzekł Ding Jingou. – Jego szwagier Sima Ku, ten tyran, który niejednego już załatwił, może się tu zjawić w każdej chwili. Jak zatłuczemy mu szwagierka, wybije do nogi całe nasze rodziny.
Gdy tak dyskutowali o mojej przyszłości, przyglądałem im się obojętnie, jakby mnie to nie dotyczyło. Nie bałem się ani też nie miałem ochoty uciekać. Znajdowałem się jakby w transie. Patrzyłem w dal, na południowy wschód, na łąki czerwone jak morze krwi i złotą górę Leżącego Byka, na nieskończone obszary ciemnozielonych pól. Brzegi płynącej na wschód, wijącej się jak smok Rzeki Czarnej Wody to kryły się za wysokimi źdźbłami, to prześwitywały wśród niższych; stada białych ptaków wyglądały jak wielkie płachty papieru, zawieszone nad niewidoczną powierzchnią wody. Zdarzenia z przeszłości, jedno po drugim, przepływały przez moje myśli. Nagle poczułem, że żyję na tym świecie chyba co najmniej sto lat.
– Zabijcie mnie. Już dosyć się nażyłem.
W ich oczach błysnęło zdumienie. Popatrzyli po sobie, a potem znów spojrzeli na mnie, jakby mnie nie dosłyszeli.
– No, załatwcie mnie! – powtórzyłem zdecydowanie, po czym rozpłakałem się.
Lepkie łzy popłynęły mi po policzkach i dostały się do ust; były słone jak rybia krew. Swoją prośbą chyba narobiłem im kłopotu. Znów popatrzyli na siebie nawzajem, jakby za pomocą spojrzeń wymieniali opinie. Posunąłem się jeszcze dalej:
– Błagam was, panowie – rzekłem afektowanym tonem – wykończcie mnie szybko, róbcie ze mną, co chcecie, byle to trwało jak najkrócej – nie chcę długo cierpieć…
– Myślisz, że się boimy cię zamordować, co? – zapytał Wu Deszczowa Chmura, chwytając mnie dłonią za brodę i patrząc mi prosto w oczy.
– Ależ nie, oczywiście, że się nie boicie. Proszę tylko, żebyście zrobili to jak najszybciej.
– Panowie, ten gość stawia nas w śliskiej sytuacji – rzekł Wu Deszczowa Chmura. – Wygląda na to, że bez mokrej roboty się nie obejdzie. Musimy skończyć, co zaczęliśmy – trzeba go załatwić i tyle.
– Jak chcesz, to go morduj – powiedział Guo Qiusheng. – Ja się do tego nie mieszam.
– Ej, co jest, buntujesz się? – spytał Wu, złapał go za barki i potrząsnął. – Jesteśmy jak cztery szarańcze na sznurku, niech nikt nie waży się myśleć o ucieczce! Tylko spróbuj się wymknąć, a wszyscy się dowiedzą, co zrobiłeś tej przygłupiej dziewczynie Wangów!
– Panowie, nie kłóćcie się – wtrącił się Wei Yangjiao. – Chodzi nam tylko o zlikwidowanie kogoś, nieprawdaż? Powiem szczerze: to ja załatwiłem tę staruszkę w wiosce Kamienny Mostek. Nic do niej nie miałem, chciałem tylko wypróbować nóż. Kiedyś wydawało mi się, że to musi być trudne – zabić człowieka, ale okazało się dziecinnie łatwe. Więc wbiłem jej ten nóż w pierś – wszedł jak w bryłkę tofu, po samą rękojeść – cium! Wyzionęła ducha, jeszcze zanim go wyciągnąłem, nawet nie pisnęła. – Otarł ostrze o spodnie. – O tak, patrzcie! – Pchnął nożem prosto w mój brzuch.
Zamknąłem słodko oczy; zdawało mi się, że widzę zieloną krew, tryskającą mi z brzucha prosto w ich twarze. Czym prędzej pobiegli do rowu i próbowali się umyć, nabierając wodę rękoma. Woda jednak przypominała przezroczysty, ciemnoczerwony syrop – nie nadawała się do zmywania krwi, ponieważ brudziła jeszcze bardziej. Krew buchała mi dalej z brzucha; po chwili zaczęły się wydobywać wnętrzności. Jelita popełzły po trawie w kierunku rowu, wpadły do wody i popłynęły z prądem. Matka z płaczem przypadła do rowu i zaczęła je wyławiać. Nawijając na przedramię zwój za zwojem, zbliżała się w moją stronę. Dysząc ciężko, obarczona sporym ciężarem, spojrzała na mnie ze smutkiem.
– Dziecko drogie, co się stało?
– Zabili mnie, mamo.
Matka uklękła i zaczęła wpychać wnętrzności do brzucha; jej łzy kapały mi na twarz. Ledwie wciśnięte do środka, moje niesforne jelita wyślizgiwały się z powrotem. Matka płakała ze złości; wreszcie udało jej się wpakować mi wszystko do jamy brzusznej. Wyjęła z włosów nitkę i igłę i zaszyła mi brzuch jak watowaną kurtkę. Poczułem dziwny skurcz bólu i otworzyłem oczy. Wszystko, co przed chwilą widziałem, było halucynacją. W rzeczywistości skopali mnie, obaliwszy na ziemię, po czym każdy z nich wyjął swój czerwony jak korzonek i prosty jak sadzonka organ reprodukcyjny – postanowili nasikać mi na twarz. Ziemia wirowała; czułem się, jakbym leżał w wodzie.
– Wujaszku! Wujaszku!
– Wujaszku! Wujaszku!
Głosy Simy Lianga i Sha Zaohua, jeden niski, drugi wysoki, dobiegały zza kępy rącznika. Otworzyłem usta, chcąc im odpowiedzieć, lecz natychmiast wypełnił je mocz. Moi oprawcy czym prędzej schowali swoje węże strażackie i podciągnęli spodnie, po czym błyskawicznie skryli się w zaroślach.
Sima Liang i Sha Zaohua stali w pobliżu kładki i krzyczeli dalej, niczym zagubiona Shangguan Yunü. Ich wołania odbijały się echem wśród pól, napełniając moje serce ściskającą gardło rozpaczą. Próbowałem się podnieść, lecz zanim wstałem, upadłem z powrotem.
– Tam jest! – krzyknęła przejęta Sha Zaohua.
Chwycili mnie za barki i postawili na nogi. Kołysałem się jak wańka wstańka. Sha Zaohua, zajrzawszy mi w twarz, z wrażenia otworzyła usta i wybuchnęła głośnym płaczem. Gdy Sima Liang dotknął moich pośladków, wrzasnąłem boleśnie. Spojrzał na swoją dłoń, całą we krwi i zielonym soku z morwy i zadzwonił zębami ze zgrozy.
– Kto cię tak urządził, wujaszku?!
– Oni… – wyjąkałem.
– Oni, czyli kto? – spytał Sima Liang.
– Wu Deszczowa Chmura, Wei Yangjiao, Ding Jingou i Guo Qiusheng.
– Zabierzemy cię do domu, wujaszku. Babcia umiera z niepokoju. Hej wy, Wu, Wei, Ding i Guo! Posłuchajcie mnie dobrze, żółwie pomioty! Dziś wam się upiecze, ale jutro was znajdziemy. Przeżyjecie do pierwszego, ale nie do piętnastego! Jeśli choć włosek spadnie z głowy mojego wuja, wkrótce zatkną drzewce na waszym dachu!
Zanim Sima Liang skończył swoją głośną przemowę, Wu, Wei, Ding i Guo, rechocząc, wyskoczyli z zarośli.
– A niech to! Skąd się tu wziął ten bezczelny krzykacz? Nie boi się, że mu język obetną? – rzekł Wu Deszczowa Chmura.
Trzymając gałęzie, tak zwiotczałe od bicia, że upodobniły się do batów, ruszyli na nas jak horda psów.
– Zaohua, zajmij się wujkiem! – krzyknął Sima Liang, odepchnął mnie na bok i rzucił się na czterech dużo wyższych od siebie napastników.
Zastygli w miejscu, zaskoczeni jego nieustraszoną bojową postawą. Zanim zdążyli podnieść swoje baty, Sima Liang ugodził twardą czaszką w brzuch Wei Yangjiao, tego okrutnika z gębą pełną plugawych przekleństw. Wei zgiął się wpół i upadł, zwijając się w kłębek niczym zraniony jeż. Wu, Ding i Guo ze świstem siekli batami Simę Lianga, który zakrywając głowę rękami, zerwał się do biegu; napastnicy ruszyli za nim. W porównaniu ze słabowitym jak jagnię Shangguanem Jintongiem, krzepki niczym młody wilczek Sima Liang stanowił dużo ciekawszy cel. Wrzeszczeli w euforii – na pogrążonych w letargu łąkach rozpoczął się bojowy pościg. Jeśli Sima Liang był wilczkiem, to Wu, Guo i Ding przypominali wielkie, groźne, lecz nieco przygłupie kundle. Wei Yangjiao był mieszańcem wilka z kundlem, toteż właśnie on został pierwszym celem ataku Simy Lianga. Pobić go oznaczało pozbyć się przywódcy psiego stada. Sima Liang biegł to wolniej, to szybciej, dodatkowo stosując taktykę dobrze sprawdzającą się w walce z żywymi trupami – nieustannie zmieniał kierunek i wymykał się ścigającym. Napastnikom plątały się nogi i co chwila przewracali się jak dłudzy; rozgarniana przez biegnących wysoka do kolan trawa niczym fale zamykała się tuż za nimi. Stada dzikich królików wielkości pięści z przerażonym piskiem wyskakiwały z nor; jeden z nich nie zdążył uciec i zginął rozdeptany przez wielką stopę Wu Deszczowej Chmury. Sima Liang nie poprzestawał jednak na ucieczce; od czasu do czasu odwracał się i atakował. Dzięki nieustannemu kluczeniu udało mu się doprowadzić do sytuacji, gdy napastnicy znajdowali się w znacznej odległości od siebie, a on mógł co pewien czas wykonać błyskawiczną szarżę na któregoś z nich. Rzucił garścią błota w twarz Dinga Jingou, ugryzł Wu Deszczową Chmurę w nadgarstek, a wobec Guo Qiushenga zastosował chwyt Zezowatej Hua, mocno pociągając za ptaszka dyndającego mu między nogami. Wszystkich trzech zuchów odniosło jakieś rany; na głowę Simy Lianga także spadło sporo ciosów. Tracili tempo. Sima Liang wycofywał się pomału w stronę kładki. Trójka napastników zwarła szyk; z pianą na ustach, sapiąc jak stare miechy, ruszyli za nim ostrożnie. Wei Yangjiao wreszcie złapał oddech; wyglądał jak skradający się kocur. Posuwał się powoli na czworakach, macając wokół rękami. Jego nóż z kościaną rączką błyskał zimno w trawie.
Читать дальше