— A cóż więcej możesz zdziałać? — zapytała S'Rella. — Powiesi ciebie i prawdopodobnie także twojego brata i na tym się skończy.
— Jeżeli mnie powiesi — odparła Maris — będzie to wydarzenie. Nic nie zjednoczy lotników tak mocno jak moja śmierć.
S'Rella zrobiła się blada jak płótno.
— Maris, nie — szepnęła.
— A więc moje przypuszczenia okazały się trafne — odezwał się Evan nienaturalnie spokojnym głosem. — To jest ta tajemnica, która kryje się w twoich planach. Postanowiłaś zakończyć swoje życie jako męczennica.
Maris zmarszczyła brwi.
— Bałam się powiedzieć ci o tym, Evanie. Rozważałam taką możliwość — musiałam brać ją pod uwagę, kiedy planowałem to wszystko. Czy jesteś zły?
— Zły? Nie. Rozczarowany. Zraniony. I bardzo smutny. Uwierzyłem ci, gdy mówiłaś, że postanowiłaś żyć dalej. Wydawałaś się szczęśliwsza i mocniejsza psychicznie. Sądziłem, że naprawdę mnie kochasz i że mogę ci pomóc. — Westchnął. — Nie uświadamiałem sobie, że zamiast życia wybrałaś po prostu coś, co uważałaś za szlachetniejszy rodzaj śmierci. Nie mogę ci odmówić tego, czego pragniesz. Zmagam się ze śmiercią na co dzień i nigdy nie wydała mi się szlachetna, ale być może przyglądam się jej zbyt wnikliwie i nie mam dystansu. Spełnisz swoje życzenie, a gdy już ciebie nie będzie na tym świecie, śpiewacy, bez wątpienia, ułożą na ten temat bardzo piękne piosenki.
— Nie chcę umrzeć — odparła cicho.
Podeszła do Evana i złapała go za ramiona.
— Spójrz mi w oczy i posłuchaj mnie — powiedziała. Zauważyła smutek w jego błękitnych oczach; wyrzucała sobie, iż doprowadziła go do takiego stanu. — Kochany, musisz mi uwierzyć — dodała. — Wyruszam do twierdzy zwierzchnika, ponieważ to jedyne, co mogę zrobić. Muszę spróbować uratować brata i siebie i przekonać zwierzchnika, że z lotnikami nie ma żartów.
Przyznaję — mój plan sprowadza się do prowokowania zwierzchnika, tak aby w końcu się załamał i zrobił coś nierozsądnego. I wiem, że to niebezpieczna gra. Zdaję sobie sprawę, że mogę umrzeć i że podobny los może spotkać jednego z moich przyjaciół. Jednak powtarzam ci, że nie obmyślałam wyrafinowanego planu własnej śmierci.
Evanie, ja chcę żyć. I kocham cię. Proszę, nie wątp w to. — Wzięła głęboki oddech. — Pragnę, abyś we mnie wierzył. Cały czas potrzebuję twojej pomocy i miłości.
Wiem, że zwierzchnik może mnie zabić, ale muszę się tam udać i ponieść ryzyko, aby móc żyć. To jedyny sposób. Muszę to zrobić dla Colla i Bari, dla Tyi, dla lotników i dla siebie. Albowiem muszę mieć pewność, że jeszcze się do czegoś nadaję. Że to, iż pomimo upadku wyżyłam, miało jakiś cel. Czy rozumiesz mnie teraz?
Evan patrzył na nią w napięciu i w końcu kiwnął głową.
— Tak, rozumiem. I wierzę ci.
Maris odwróciła się.
— S'Rella?
W oczach wiernej przyjaciółki lśniły łzy, ale na jej drżących wargach pojawił się uśmiech.
— Boję się o ciebie, Maris. Ale masz rację. Musisz tam iść. I modlę się, żeby ci się udało, ze względu na samą siebie i na nas wszystkich. Nie chcę jednak, żebyśmy odnieśli zwycięstwo dzięki twojej śmierci.
— Jeszcze jedna sprawa — wtrącił się Evan.
— Tak?
— Płynę z tobą.
Oboje byli w czerni.
Szli niecałe dziesięć minut, gdy natknęli się na jedną z przyjaciółek Evana, dziewczynkę, która biegła zadyszana z Thossi, aby ostrzec wędrowców, że w ich kierunku zmierza kilku strażników.
Spotkanie z ludźmi zwierzchnika nastąpiło pół godziny później. Strażnicy sprawiali wrażenie znużonych. Nieśli kolczaste maczugi i łuki, a ich mundury były brudne i przepocone na skutek długiego, forsownego marszu. Okazali Maris i Evanowi szacunek. Wydawało się, że wcale nie są zaskoczeni tym, że natknęli się na nich na drodze.
— Mamy was odeskortować do twierdzy zwierzchnika — powiedziała młoda kobieta, która dowodziła grupą.
— Świetnie — odparła Maris i narzuciła szybkie tempo.
Na godzinę przed wkroczeniem do opustoszałej doliny zwierzchnika Maris ujrzała wreszcie pierwszy raz czarnych lotników.
Z daleka wyglądali jak owady — czarne plamki pełzające po niebie — poruszali się jednak z powolnością, do której nie byłby zdolny żaden owad. Od chwili, gdy Maris zauważyła lotników nisko nad widnokręgiem, ani razu nie straciła ich z oczu. Gdy tylko któryś z nich znikał za drzewem czy skalistym występem, na jego miejscu pojawiał się inny. Przybysze tworzyli nieprzerwany korowód i Maris wiedziała, że ta powietrzna kolumna ciągnie się milami aż do Port Thaoys i jeszcze dalej, do twierdzy zwierzchnika i do morza, a potem zatacza wielkie koło, zamykające się nad falami.
— Patrz — powiedziała do Evana.
Spojrzał w górę i uśmiechnął się. Wzięli się za ręce.
Już sam widok lotników poprawił samopoczucie Maris, dodał jej siły i otuchy. W miarę jak zbliżała się do celu, ruchome plamki przybierały kształt i formę i rosły, aż w końcu dostrzegła na skrzydłach srebrzysty blask promieni słonecznych, a także manewry lotników, którzy szukali dobrego wiatru.
W miejscu, gdzie droga z Thossi łączyła się z szeroką arterią biegnącą z Port Thayos, lotnicy przelatywali tuż nad głowami wędrowców, do końca podróży skazując ich na swoje towarzystwo. Maris mogła już rozpoznać poszczególne osoby. Kilku lotników wzbiło się wysoko w górę, gdzie wiał silniejszy wiatr, ale większość trzymała się nad czubkami drzew, a srebrzyste skrzydła i czarne uniformy wyraźnie rzucały się w oczy. Co kilkanaście sekund kolejny lotnik doganiał Maris i Evana oraz ich eskortę, toteż cień skrzydeł zagarniał ich z regularnością fal cicho omywających plażę.
Maris zauważyła, że strażnicy ani razu nie spoglądają w górę. Podniebny korowód wręcz działał im na nerwy. Zachowywali się opryskliwie, a jeden z nich — młodzieniec o ospowatej twarzy — wyraźnie drżał, ilekroć przemykały po nim cienie.
Słońce zaczęło już zachodzić, gdy grupa pokonała ostatnie wzgórza i dotarła do pierwszej wartowni. Nie zatrzymując się, eskorta pomaszerowała dalej. Po kilku metrach ścieżka gwałtownie się urywała; z wysoko położonego punktu obserwacyjnego widać było całą dolinę.
Maris gwałtownie wciągnęła powietrze i poczuła, że ręka Evana sztywnieje.
W lśniącej czerwonej mgle zachodzącego słońca barwy bladły i zanikały, a cienie wyraźnie odcinały się na powierzchni doliny. Świat w dole sprawiał wrażenie unurzanego we krwi. Twierdza zwierzchnika wyglądała jak garbiące się, okaleczone zwierzę, które ktoś utkał z niewiarygodnie czarnego cienia. Palące się wewnątrz niej ogniska sprawiały, że powietrze w górze marszczyło się od ciepła; miało się wrażenie, że ciemne kamienie również wiją się i dygoczą na podobieństwo drżącej ze strachu bestii.
Nad siedzibą zwierzchnika krążyli lotnicy. Czekali.
Dolina roiła się od nich. Maris naliczyła dziesięciu i straciła rachubę. Ciepło ogrzewające kamienie wywoływało silne prądy powietrzne. Lotnicy korzystali z nich; wzbijali się wyżej, wirowali, a potem opadali, wykonując zamaszyste, pełne wdzięku spiralne ruchy. I tak krążyli i krążyli niczym czarne padlinożerne ptaszyska, niecierpliwie oczekujące na śmierć cienistej bestii.
— Nic dziwnego, że się tak boi — stwierdziła Maris, obserwując ponure, ciche widowisko.
— Nie wolno się zatrzymywać — powiedziała młoda dowódczyni eskorty.
Maris rzuciła ostatnie spojrzenie i udała się do doliny, gdzie milczący żałobnicy Tyi zataczali złowieszcze kręgi nad ukrytą w cieniu fortecą. W zimnej, kamiennej komnacie czekał na nich zwierzchnik Thayos, który bał się widoku nieba.
Читать дальше