Na ponurej twarzy zwierzchnika pojawił się przebiegły uśmiech.
— Nie — odparł. — Wszystkich was zabiję i nad wszystkim zapanuję.
Maris odwzajemniła jego uśmiech.
— Evan jest uzdrowicielem, który oddał swe życie Thayos, a setki ludzie zawdzięczają mu to, że nadal żyją. Coll należy do najwspanialszych śpiewaków Przystani Wiatrów; jest znany i uwielbiany na wielu wyspach. A ja, Maris z Amberly Mniejszej, jestem postacią z pieśni, dziewczyną, która zmieniła świat. Jestem bohaterką dla ludzi, którzy nigdy mnie nie poznali. Zabijesz nas troje? Świetnie. Czarni lotnicy będą to obserwowali i przekażą wieści, a śpiewacy ułożą piosenki. Jak sądzisz, ile zostanie ci wtedy dni rządzenia? Na kolejnej radzie lotnicy osiągną jednomyślność — Thayos stanie się martwą krainą, jak Kennehut.
— Kłamstwo — rzekł zwierzchnik i przesunął palcami po nożu.
— Nie chcemy krzywdzić twojego ludu — powiedziała Maris. — Tya nie żyje i nic nam jej nie wróci. Jednak ty musisz przyjąć moje warunki, bo inaczej stanie się wszystko to, przed czym cię ostrzegałam. Po pierwsze, wydasz ciało Tyi, żeby mogła zostać wrzucona do morza z dużej wysokości, w sposób, w jaki zawsze grzebie się lotników. Po drugie, zgodnie z jej życzeniem, zaprowadzisz pokój. Zrezygnujesz z wszelkich roszczeń do kopalni, co stało się przyczyną wojny z Thrane. Po trzecie, co rok będziesz wysyłał jakieś biedne dziecko do akademii Powietrzny Dom, żeby mogło trenować latanie. Myślę, że ten pomysł przypadłby Tyi do gustu. Ostatnia rzecz. — Maris na chwilę przerwała, i choć w oczach mężczyzny teraz już czaiła się furia, kontynuowała listę żądań: — Zrzekniesz się swego stanowiska, wycofasz się z życia publicznego, a twoja rodzina zostanie przeniesiona z Thayos na jakąś wyspę, gdzie cię nikt nie zna, i tam spokojnie dokonasz żywota.
Zwierzchnik gładził kciukiem ostrze noża. Nawet nie zwrócił uwagi na to, że się zaciął. Kropelka krwi zabarwiła cienkie białe płótno jego koszuli. Kąciki ust drgały. W komnacie zapanowała cisza. Maris uświadomiła sobie nagle, że jest zmęczona i bliska omdlenia. Zrobiła wszystko, co było w jej mocy, powiedziała wszystko, co mogła powiedzieć. Pozostało jej czekanie.
Evan objął ją ramieniem. Kątem oka dostrzegła, że opuchnięte wargi Colla wykrzywiają się w lekkim uśmiechu, i odzyskała dobre samopoczucie. Bez względu na to, co się stanie, dała z siebie wszystko. Czuła się, jakby właśnie wróciła z dalekiej podróży; ledwo stała na obolałych nogach, była mokra i przemarznięta na kość. Kiedy jednak przypomniała sobie niebo i lot na własnych skrzydłach, wrócił spokój.
— Warunki — przemówił jadowitym tonem zwierzchnik. Powstał z tronu, ściskając w dłoni zakrwawiony nóż. — Postawię ci warunki. — Wycelował nóż w stronę Evana. — Zabierzcie starego i odetnijcie mu ręce — zarządził. — Potem go wyrzućcie i niech się sam wyleczy. To powinien być niezły widok. — Roześmiał się; jego dłoń powędrowała w bok, tak że nóż był teraz wycelowany w Colla. — Śpiewak straci jedną rękę i język. — Ponownie uniósł nóż. — A tobie — ciągnął, skierowawszy broń w stronę Maris — ponieważ tak bardzo lubisz czerń, zapewnię odpowiednią dawkę tego koloru. Wsadzę cię do celi bez okna, bez światła; będzie czarno w dzień i w nocy i zostaniesz tam tak długo, aż zapomnisz, jak wygląda światło słoneczne. Czy podobają ci się te warunki, lotniczko? Podobają ci się?
Maris poczuła, że do oczu napływają jej łzy, ale nie pozwoliła sobie na płacz.
— Żal mi twojego ludu — powiedziała łagodnie. — Nie zasłużyli na takiego władcę jak ty.
— Zabierzcie ich i zróbcie to, co wam kazałem! — zawołał zwierzchnik.
Strażnicy popatrzyli na siebie. Jeden z nich zrobił krok do przodu, lecz przystanął, gdyż nikt nie poszedł w jego ślady.
— Na co czekacie? — wrzasnął zwierzchnik. — Łapcie ich!
— Panie — odezwała się wysoka, majestatyczna kobieta w oficerskim mundurze. — Błagam cię, byś przemyślał swą decyzję. Nie możemy okaleczyć śpiewaka ani uwięzić Maris z Amberly Mniejszej. To oznaczałoby nasz koniec. Lotnicy zniszczyliby nas wszystkich.
Zwierzchnik gniewnie spojrzał na kobietę, a potem wyciągnął nóż w jej kierunku.
— Ty również jesteś aresztowana, zdrajczyni. Skoro tak ją lubisz, będziesz gniła w celi obok niej. — Zwrócił się do pozostałych strażników. — Brać ich.
Nikt się nie poruszył.
— Zdrajcy — wymamrotał. — Jestem otoczony zdrajcami. Wszyscy zginiecie. — Odszukał wzrokiem Maris. — A ty, ty będziesz pierwsza. Sam to zrobię.
Maris z bolesną wyrazistością widziała nóż w jego dłoni, ostrze z brązu zaplamione krwią. Poczuła, że stojący obok niej Evan tężeje. Zwierzchnik uśmiechnął się i podszedł do nich.
— Powstrzymajcie go — rzekła wysoka kobieta, którą usiłował zaaresztować. Jej głos był zmęczony, ale stanowczy. Zwierzchnik natychmiast został otoczony. Zwalisty mężczyzna o posturze niedźwiedzia przytrzymał go za ramiona, a szczupła młoda kobieta wyrwała mu nóż z taką łatwością, jakby wyciągała go zza pasa. — Wybacz — dorzuciła kobieta, która kierowała operacją.
— Puśćcie mnie! — domagał się zwierzchnik. — Ja tu jestem władcą!
— Nie — odparła — nie, panie, obawiam się, że jesteś bardzo chory.
W ponurej, starej twierdzy nigdy dotychczas nie świętowano z takim zapałem.
Szare mury ozdobiono kolorowymi chorągwiami i lampionami, a powietrze było przesycone zapachem jedzenia i wina, dymem palonego drewna i fajerwerkami. Bramy fortecy zostały otwarte na oścież, dla wszystkich. Strażnicy nadal ją patrolowali, ale chodzili bez broni i tylko kilku miało na sobie mundury.
Szubienice zburzono, a rusztowanie posłużyło za scenę dla żonglerów, magików, klaunów i śpiewaków, którzy zabawiali przechodzący tłum.
Korytarze w twierdzy zapełniły się uczestnikami zabawy. Uwolniono więźniów z lochów i dopuszczono do fety nawet najgorszy motłoch z zaułków Port Thayos. W wielkiej sali przygotowano stoły, na których znalazły się potężne gomółki sera, kosze z chlebem oraz rozmaite ryby — wędzone, marynowane i smażone. Z palenisk wciąż ulatniała się woń pieczonego prosiaka i kota morskiego, a na kamiennej posadzce lśniły kałuże piwa i wina.
W powietrzu rozbrzmiewały śmiechy i muzyka. Thayos nie pamiętała równie hucznej i gigantycznej imprezy. W tłumie jej mieszkańców krążyły postacie w czerni — byli to lotnicy. Ci ludzie, zarówno jednoskrzydli jak i lotnicy rodowi, wraz z niegdyś wygnanymi śpiewakami stanowili poczet honorowych gości. Na ich cześć wznoszono toasty.
Maris przeciskała się przez niesforną ciżbę, obawiając się, iż rozpoznają ją kolejne osoby. Przyjęcie trwało zbyt długo. Była zmęczona, a nadmiar jedzenia i picia oraz hołdów ze strony wielbicieli wywoływał w niej lekkie mdłości. Pragnęła jedynie odnaleźć Evana i pójść do domu.
Ktoś wypowiedział jej imię i Maris niechętnie odwróciła się. Ujrzała nową władczynię Thayos. Kobieta była ubrana w długą, haftowaną suknię, która do niej nie pasowała; miała przy tym dość nieszczęśliwą minę.
Maris przywołała na wargi uśmiech.
— Słucham, zwierzchniczko?
Dawna członkini straży skrzywiła się.
— Sądzę, że w końcu przywyknę do tego tytułu, choć w dalszym ciągu przywodzi on na pamięć kogoś, o kim trzeba zapomnieć. Nie miałam dziś okazji cię widzieć — czy mogłabyś poświęcić mi kilka minut?
— Tak, oczywiście. De tylko zechcesz. Uratowałaś mi życie.
Читать дальше