— Ale jak możesz ruszać w tę podróż? Jak będziesz żył? Przecież nigdy dotychczas nie opuszczałeś Thayos.
Roześmiał się, choć był to nieco wymuszony śmiech.
— Mówisz tak, jakbym zadeklarował się, że chcę mieszkać na dnie morza! Mogę opuścić Thayos jak wszyscy inni, na statku. Moje życie jeszcze się nie skończyło. Nie pojmuję, dlaczego nie miałbym czegoś w nim zmienić. Na Morskim Zębie z pewnością znajdzie się jakieś zajęcie dla starego uzdrowiciela.
— Evan…
Wziął ją w ramiona.
— Wiem. Uwierz mi, dokładnie to przemyślałem. Chyba nie sądziłaś, że ostatniej nocy spałem, podczas gdy ty miotałaś się na łóżku, nie wiedząc, co masz dalej robić? Postanowiłem, że nie pozwolę ci odejść z mojego życia. Przynajmniej ten jeden raz muszę być dzielny i odważyć się na zrobienie czegoś nowego. Wyruszam z tobą.
Maris nie mogła dłużej powstrzymywać łez, aczkolwiek nie potrafiłaby wytłumaczyć, dlaczego płacze. Evan przyciągnął ją i mocno objął, aż w końcu odzyskała panowanie nad emocjami.
Kiedy odłączyli się od siebie, Maris usłyszała, jak Coll zapewnia Ban, że ciocia płacze z radości, a nie ze smutku. Zobaczyła też stojącą nieco z boku S'Relle, która promieniowała szczęściem i czułością.
— Poddaję się — powiedziała trochę drżącym głosem. Otarła twarz. — Nie mam innych wymówek. Popłynę na Morski Ząb — popłyniemy na Morski Ząb, jak tylko uda nam się znaleźć jakiś statek.
To miał być zwykły spacer na skałę lotników w towarzystwie S'Relli i kilku przyjaciół, lecz przerodził się w wielką procesję, która była kontynuacją uroczystości w siedzibie zwierzchnika. Maris, Evan i Coll byli uważani za bohaterów; wielu ludzi chciało znaleźć się blisko nich, na własne oczy przekonać się, co takiego wyjątkowego jest w lotniku, uzdrowicielu i śpiewaku, którzy usunęli despotycznego władcę, zapobiegli wojnie i położyli kres tajemniczemu zagrożeniu ze strony milczących lotników w czerni. Jeżeli ktokolwiek nadal miał odwagę sądzić, że Tya postąpiła źle i zasłużyła na swój los, to nie zdradzał się z tym niepopularnym poglądem.
Mimo wszystko Maris uświadamiała sobie, że ten szczęśliwy, pełen podziwu tłum nie wyzbył się zadawnionej urazy. Nie zdołała zlikwidować granic dzielących szczury lądowe i lotników ani konfliktu między lotnikami rodowymi i jednoskrzydłymi. Prędzej czy później musiała się spodziewać kolejnej bitwy.
Krocząc przez górski tunel, tym razem nie czuła się samotna. Głosy odbijały się donośnym echem o kamienne ściany, a kilkanaście płonących pochodni sprawiało, że wilgotny, mroczny korytarz wydawał się zupełnie inny.
Gdy wyszli na powierzchnię, panowała już wietrzna noc, a gwiazdy były przesłonięte chmurami. Na krawędzi klifu Maris zobaczyła S'Relle, rozmawiającą z jakimś lotnikiem, jednoskrzydłym, który miał na sobie czarny ubiór. Widząc przyjaciółkę w miejscu, z którym wiązało się tyle wspomnień, Maris poczuła ucisk w żołądku i zakręciło jej się w głowie. Gdyby nie pomoc Evana, zapewne przewróciłaby się. Nie chciała oglądać S'Relli skaczącej ze skały, z której ona sama spadła. Nagle ogarnął ją strach.
Kilku młodych ludzi rzuciło się naprzód, głośno żądając przywileju asystowania S'Relli, która szykowała się do lotu. Po chwili dwie przyjaciółki spojrzały sobie w oczy. Maris wzięła głęboki oddech, starając się odzyskać równowagę i zapomnieć o lęku. Puściła dłoń Evana i podeszła.
— Pozwól, że ci pomogę — rzekła.
Znała wszystko tak dobrze: metaliczną powierzchnię skrzydeł, ich ciężar, silny trzask odblokowywanych rozpór. Pomimo że sama nie mogła już przypiąć skrzydeł, nadal lubiła ich dotykać i znajdowała przyjemność w przygotowywaniu S'Relli do lotu, nawet jeśli towarzyszył temu lekki smutek.
Kiedy skrzydła zostały całkowicie rozłożone, Maris znowu ogarnął strach. Pojmowała irracjonalność tego uczucia i wiedziała, że nie wolno jej wspominać o nim S'Relli, lecz czuła, że jeśli S'Rella zeskoczy z niebezpiecznej skały, spadnie tak samo jak ona.
Wreszcie zmusiła się do powiedzenia kilku słów.
— Dobrego lotu — rzekła niskim głosem.
S'Rella rzuciła jej badawcze spojrzenie.
— Ach, Maris, nie będziesz żałowała — dokonałaś właściwego wyboru. Niedługo się zobaczymy. — Pochyliła się i ucałowała przyjaciółkę.
Ona również życzyła Maris pomyślnej drogi, a potem odwróciła się w kierunku występu skalnego, ku morzu i niebu, i skoczyła.
Dała się porwać wiatrowi i zatoczyła koło, pobłyskując skrzydłami i wywołując aplauz widowni. Potem uniosła się wyżej i niemal natychmiast zniknęła ludziom z oczu, jak gdyby wtopiła się w ciemne niebo.
Maris jeszcze długo spoglądała w górę. Była bardzo wzruszona, ale oprócz bólu odczuwała również niezachwianą pewność, a nawet odrobinę dawnej radości. Wiedziała, że przetrwa. Nawet pomimo braku skrzydeł nadal była lotniczką.
Kiedy ktoś otworzył drzwi, stara kobieta obudziła się. W pokoju unosił się zapach choroby. Unosiły się w nim również inne wonie: słonej wody, dymu, morskiej pleśni oraz wystygłej korzennej herbaty na stoliku przy łóżku. Dominował jednak odór choroby, który sprawiał, że pokój wydawał się duszny i ciasny.
W drzwiach stała kobieta z dymiącą pochodnią. Stara kobieta widziała światło — przesuwającą się żółtawą plamę; dostrzegała też inną postać, której twarz była jednak zamazana. Jej wzrok nie funkcjonował już tak sprawnie jak dawniej. Czuła okropne pulsowanie w głowie, które towarzyszyło jej przebudzeniu od wielu lat. Przyłożyła miękką, pokrytą błękitnymi żyłkami rękę do czoła i zmrużyła oczy.
— Kto tam? — zapytała.
— Odera — odparła kobieta z pochodnią.
Chora poznała po głosie uzdrowicielkę.
— Przyszedł człowiek, na którym ci zależało. Czy czujesz się na siłach, żeby go zobaczyć?
— Tak — oznajmiła stara kobieta. — Tak — powtórzyła i spróbowała usiąść na łóżku. — Podejdź bliżej — dodała. — Chcę cię ujrzeć.
— Mam zostać? — niepewnie zapytała Odera. — Potrzebujesz mnie?
— Nie — odpowiedziała stara kobieta. — Nie. Jestem już wyleczona. Chcę się widzieć tylko z nim.
Odera kiwnęła głową — staruszka zauważyła ten gest, choć twarz przybyłej nadal stanowiła dla niej niewyraźną plamę — i ostrożnie zapaliła lampy naftowe za pomocą pochodni, a następnie zamknęła za sobą drzwi.
Gość przysunął drewniane krzesło z prostym oparciem i usiadł przy łóżku, dzięki czemu chora widziała go całkiem dobrze. Był młodym, najwyżej dwudziestoletnim chłopakiem; nie miał brody, a kilka bladych kosmyków nad górną wargą uchodziło za wąsy. Miał bardzo jasne, silnie skręcone włosy i prawie niewidoczne brwi. Przyniósł ze sobą instrument — coś w rodzaju prymitywnej gitary o kwadratowym kształcie, posiadającej zaledwie cztery struny — i natychmiast zaczął go stroić.
— Chciałabyś, żebym ci coś zagrał? — zapytał. — Jakąś specjalną piosenkę? — Miał przyjemny, wesoły głos, mówił z lekkim obcym akcentem.
— Przebyłeś długą drogę — zauważyła stara kobieta.
Młodzieniec uśmiechnął się.
— Skąd wiesz?
— Twój głos — wyjaśniła. — Od wielu lat nie słyszałam tak brzmiącego głosu. Jesteś z Wysp Zewnętrznych, prawda?
— Tak — odparł. — Mieszkam na maleńkiej wyspie na samym krańcu świata. Prawdopodobnie nigdy o niej nie słyszałaś. Nazywa się Burzowy Młot i należy do Najdalej Wysuniętego Archipelagu.
Читать дальше