— Ach, pamiętani ją doskonale — rzekła. — Wieża Wschodniej Warty i ruiny poprzedniej wieży. Ten gorzki napój, który sporządzacie z korzeni. Wasz zwierzchnik nalegał, żebym go spróbowała, i śmiał się na widok mojej miny, gdy przełknęłam pierwszy łyk. Był karłem. Nigdy nie spotkałam równie brzydkiego i równie bystrego mężczyzny.
Śpiewak sprawiał wrażenie zaskoczonego — Nie żyje od jakichś trzydziestu lat — powiedział — ale masz rację, słyszałem o nim wiele historii. A zatem byłaś tam?
— Trzy albo cztery razy — odparła. Jego reakcja przyniosła jej wyraźne zadowolenie. — Wiele lat temu, kiedy ciebie jeszcze nie było na świecie. Byłam lotniczką.
— Och, oczywiście, powinienem był się domyślić. Na Morskim Zębie przebywa mnóstwo lotników, prawda?
— Niezupełnie — odparła. — To jest akademia Drewniane Skrzydła, tutejsi ludzie to przeważnie marzyciele, którzy dopiero muszą wywalczyć skrzydła, albo instruktorzy, którzy odłożyli swoje skrzydła dawno temu. Na przykład ja. Byłam instruktorką, dopóki nie zachorowałam. Teraz leżę tutaj i żyję głównie wspomnieniami.
Śpiewak dotknął strun i wydobył czysty akord.
— Co chciałabyś usłyszeć? — zagadnął. — Jest taka nowa piosenka, ostatnio bardzo popularna na Burzowym Młocie. — Nagle zrobił niewyraźną minę. — Ale jest trochę sprośna. Może ci się nie spodobać.
Stara kobieta wybuchnęła śmiechem.
— Kto wie, kto wie. Zdziwiłbyś się, jakie rzeczy pamiętam. Jednakże nie wezwałam cię tutaj, żebyś dla mnie śpiewał.
Popatrzył na nią dużymi, zielonymi oczami.
— Co takiego? — zapytał ze zdumieniem. — Ależ powiedziano mi… Byłem w gospodzie na Burzowym Młocie, właściwie dopiero co przypłynąłem, statek ze Wschodu zawinął do portu przedwczoraj, i nagle pojawia się jakiś chłopak i mówi mi, że na Morskim Zębie potrzebują śpiewaka.
— I przybyłeś tutaj. Opuściłeś gospodę. Nie powodziło ci się tam zbyt dobrze?
— Całkiem przyzwoicie — odparł. — Nigdy przedtem nie odwiedzałem Shotanów, a klienci nie okazali się głusi ani skąpi. Ale… — Gwałtownie urwał. Na jego twarzy odmalowało się przerażenie.
— Ale tak czy owak przypłynąłeś, bo powiedziano ci, że jakaś umierająca kobieta poprosiła o śpiewaka — dokończyła chora.
Młodzieniec milczał.
— Nie czuj się winny — powiedziała. — Nie zdradzasz żadnej tajemnicy. Wiem, że umieram. Między mną i Oderą panuje całkowita szczerość. Prawdopodobnie powinnam była umrzeć już kilkanaście lat temu. Nieustannie boli mnie głowa, powoli ślepnę, a wydaje mi się, że przeżyłam połowę ludzi na świecie.
Och, nie zrozum mnie źle. Nie chcę umierać. Z drugiej strony, nie zależy mi na dalszym życiu w taki sposób. Nie akceptuję bólu ani własnej bezradności. Śmierć przeraża mnie, ale przynajmniej uwolnię się od tego smrodu. — Zauważyła minę gościa i lekko się uśmiechnęła. — Nie musisz udawać, że go nie czujesz. Wiem, że jest w tym pokoju. Odór choroby. — Westchnęła. — Wolę przyjemniejsze zapachy. Korzenne przyprawy i słoną wodę, a nawet pot. Wiatr. Burzę. Wciąż pamiętam, jaki zapach zostawia po sobie błyskawica.
— Mógłbym coś zaśpiewać — ostrożnie powiedział młodzieniec. — Pogodne piosenki, które poprawiłyby ci nastrój. Wesołe albo smutne, jak wolisz. Może zmniejszyłyby twój ból.
— Na ból najlepszy jest kivas — odparła stara kobieta. — Odera umie robić mocne trunki i czasem zaprawia je słodką pieśnią albo innymi ziołami. Daje mi tesis, żebym łatwiej zasypiała. Nie potrzebuję twojego głosu, żeby łagodzić ból.
— Wiem, że jestem młody — rzekł śpiewak — ale mam talent. Pozwól mi się zaprezentować.
— Nie. — Uśmiechnęła się. — Z pewnością jesteś dobry, naprawdę w to wierzę. Chociaż prawdopodobnie nie doceniłabym twojego talentu. Może pogarsza mi się słuch albo zwodzi mnie starość, ale żaden ze śpiewaków, których poznałam w ciągu ostatnich dziesięciu lat, nie wydał mi się równie dobry, jak ci z dawnej epoki. A słuchałam najlepszych. Przed wieloma laty S'Lassa i Trhennian śpiewali duety na Veleth. Rozrywkę zapewniał Jared z Geer, bezdomny Geni Jednooki i Coll. Kiedyś znałam śpiewaka Hallanda; idę o zakład, że jego piosenki były o wiele sprośniejsze niż ta, którą ty zamierzałeś wykonać. Kiedy byłam młoda, słyszałam nawet Barriona, i to niejeden raz — wielokrotnie.
— Dorównuję każdemu z nich — upierał się młodzieniec.
Stara kobieta westchnęła.
— Nie dąsaj się — powiedziała ostrym tonem. — Jestem pewna, że śpiewasz wspaniale, ale nigdy nie skłonisz kogoś tak starego jak ja, żeby ci to przyznał.
Nerwowo błądził palcami po strunach.
— Jeśli nie chcesz słuchać pieśni na łożu śmierci, to dlaczego posłałaś na Burzowy Młot po śpiewaka? — zagadnął.
— To ja chcę zaśpiewać dla ciebie — odparła. — To nie będzie takie straszne, chociaż nie umiem grać ani wiernie odtwarzać melodii. Głównie będę recytowała.
Śpiewak odłożył instrument i skrzyżował ręce na piersi, gotów do słuchania.
— Dziwna prośba — zauważył — lecz na długo przed tym, zanim stałem się śpiewakiem, dużo słuchałem innych ludzi. A tak w ogóle, nazywam się Daren.
— Dobrze. Miło mi cię poznać, Darenie. Żałuję, że nie znałeś mnie, gdy miałam trochę więcej wigoru. Teraz posłuchaj mnie uważnie. Chcę, żebyś nauczył się tych słów na pamięć i śpiewał je, jeśli uznasz, że utwór jest dobry, gdy mnie już nie będzie na tym świecie. A tak się stanie.
— Znam już mnóstwo dobrych utworów — powiedział śpiewak.
— Tego nie znasz — ucięła.
— Sama go ułożyłaś?
— Nie — odparła. — To było coś w rodzaju pożegnalnego prezentu dla mnie. Mój brat śpiewał tę piosenkę, gdy był umierający, i zmusił mnie, żebym nauczyła się każdego słowa. Strasznie cierpiał i śmierć była dla niego wybawieniem, ale odszedł dopiero wówczas, gdy upewnił się, że znam jego utwór na pamięć. Nauczyłam się tych słów szybko, cały czas płacząc, aż w końcu zmarł. To działo się w miasteczku na Shotanie Małym, niespełna dziesięć lat temu. Zatem widzisz, że ta piosenka znaczy dla mnie bardzo wiele. A teraz zechciej jej posłuchać.
Zaczęła śpiewać.
Jej głos był stary, sfatygowany, okropnie piskliwy. Natężała go tak mocno, że od czasu do czasu kaszlała i charczała. Wiedziała, że nie wyczuwa właściwej tonacji i odtwarza melodię równie kiepsko jak w czasach młodości, ale przynajmniej znała słowa, naprawdę je znała. Smutnemu tekstowi towarzyszyła prosta, łagodna, melancholijna muzyka.
Była to pieśń o śmierci bardzo sławnej lotniczki. Kiedy zrobiła się stara i zbliżał się kres jej dni, znalazła skrzydła i założyła je, tak jak w latach swej legendarnej młodości. Ruszyła do startu i pobiegli za nią wszyscy jej przyjaciele wołając, żeby przystanęła i zawróciła, gdyż była już bardzo stara i słaba i od dawna nie latała, a umysł miała tak zamroczony, że nawet nie pamiętała o rozwinięciu skrzydeł. Ale ona nie chciała ich słuchać. Dotarła na skałę, zanim zdołali ją złapać, i runęła w dół. Jej przyjaciele krzyknęli i zasłonili oczy, żeby nie patrzeć, jak spada do morza, lecz ona w ostatniej chwili rozłożyła skrzydła, które utworzyły srebrzyste, napięte przęsło. Wiatr porwał ją i uniósł wyżej, a potem stojący w dole przyjaciele usłyszeli jej śmiech. Zatoczyła nad nimi koło, z rozwianymi włosami, ze skrzydłami jasnymi jak nadzieja, i przekonali się, że znowu jest młoda. Pomachała im na pożegnanie, przechyliła jedno skrzydło i zniknęła na tle zachodzącego słońca. Nie zobaczyli jej już nigdy.
Читать дальше