Kiedy stara kobieta skończyła piosenkę, w pokoju zapanowała cisza. Śpiewak siedział na krześle odchylony do tyłu i wpatrywał się w migoczące światło lampy. Był zamyślony.
Wreszcie stara kobieta zakaszlała z irytacją.
— No? — zagadnęła.
— Och… — Uśmiechnął się i wyprostował na krześle. Przepraszam. To ładna piosenka. Właśnie zastanawiałem się, jak by brzmiała, gdyby dodać do niej muzykę.
— I bez wątpienia głos — taki, w którym nie byłoby słychać ciągłego charczenia i wysiłku. — Pokiwała głową. — Hm, taki utwór brzmiałby naprawdę dobrze. Zapamiętałeś wszystkie słowa?
— Oczywiście — odparł. — Chcesz, żebym ci ją zaśpiewał?
— Tak — rzekła stara kobieta. — Jak inaczej mogłabym się przekonać, że dobrze ją znasz?
Śpiewak uśmiechnął się od ucha do ucha i wziął do ręki instrument.
— Wiedziałem, że dasz się przekonać — powiedział z zadowoleniem. Dotknął strun, poruszając palcami ze złudną powolnością, czym przywołał nastrój melancholii. Po chwili zaśpiewał pieśń wysokim, melodyjnym, rozwibrowanym głosem.
Wykonawszy utwór, zaczął się uśmiechać.
— No i jak?
— Tylko nie popadaj w samouwielbienie — rzekła. — Odtworzyłeś cały tekst poprawnie.
— A mój śpiew?
— Jesteś dobry — przyznała. — Dobry. A będziesz jeszcze lepszy.
Był usatysfakcjonowany jej odpowiedzią.
— Widzę, że nie przesadzałaś — ty naprawdę znasz się na dobrym śpiewaniu. — Uśmiechnęli się do siebie. — Dziwne, że nigdy wcześniej nie słyszałem tej piosenki. Śpiewałem o tej lotniczce rozmaite utwory, ale tego nigdy. Nawet nie wiedziałem, że Maris umarła w taki sposób. — Utkwił w niej baczny wzrok. Światło odbijało się w zielonych oczach młodzieńca; wydawał się zamyślony.
— Nie bądź taki chytry — rzekła. — Doskonale wiesz, że to ja jestem Maris i nie umarłam w taki sposób. To znaczy, jeszcze nie umarłam. Ale już niewiele mi zostało.
— Naprawdę jeszcze raz wykradniesz skrzydła i skoczysz ze skały?
Westchnęła.
— W ten sposób zmarnowałabym parę skrzydeł. Nie sądzę, żebym była w stanie powtórzyć wyczyn Kruka. Jestem na to za stara. Ale zawsze o tym marzyłam. Oglądałam ten wyczyn zaledwie kilkakrotnie, a gdy zdarzyło mi się to ostatnim razem, dziewczynie pękło złącze w skrzydle i zginęła. Sama nigdy się na to nie odważyłam, ale zawsze o tym marzyłam. Tak, Daren, to jedyna rzecz, której chciałam, a która nigdy mi nie wyszła. Całkiem nieźle, zważywszy na to, jak długo żyję.
— Rzeczywiście, nieźle — przytaknął.
— Jeśli chodzi o moją śmierć — ciągnęła — no cóż, przypuszczam, że umrę tutaj, w tym łóżku, i to w niezbyt odległej przyszłości. Może skłonię ludzi do wyniesienia mnie na dwór, żebym po raz ostatni mogła obejrzeć zachód słońca. A może nie. Wzrok pogorszył mi się tak bardzo, że niewiele bym zobaczyła na niebie. — Cmoknęła ze zniecierpliwieniem. — W obu przypadkach, gdy umrę, jakiś lotnik przy wiąże moje zwłoki rzemieniami i tak obciążony poniesie mnie w górę, nad morze, gdzie sprawi mi tak zwany lotniczy pogrzeb. Nie mam pojęcia, dlaczego tak się go nazywa. Zwłoki z pewnością nie latają. Kiedy sieje odetnie, spadają jak kamień, a potem toną lub stają się łupem scylli. Cały ten obrzęd nie ma sensu, ale taka jest tradycja. — Westchnęła. — Val Jednoskrzydły wpadł na dobry pomysł. Pogrzebano go tutaj, na Morskim Zębie, w potężnym kamiennym grobowcu, i postawiono mu pomnik, który sam zaprojektował. W przeciwieństwie do Vala, ja nie byłabym zdolna do tak zupełnego zlekceważenia tradycji.
Młodzieniec pokiwał głową.
— A zatem wolisz, żeby raczej pamiętali tę piosenkę, a nie rzeczywiste okoliczności twojej śmierci?
Popatrzyła na niego z pogardą.
— Myślałam, że jesteś ś p i e w a k i e m. — Odwróciła wzrok.
— Śpiewak powinien rozumieć takie rzeczy. Ta pieśń… Ja naprawdę umieram w taki sposób. Coll o tym wiedział, gdy układał dla mnie utwór.
Młody artysta zawahał się.
— Ale…
Drzwi do pokoju znowu się otworzyły i stanęła w nich uzdrowicielka Odera. W jednej ręce trzymała pochodnię, a w drugiej szklankę.
— Dość już śpiewania — powiedziała. — Zanadto się zmęczysz. Pora na drzemkę.
Stara kobieta skinęła głową.
— Tak — rzekła. — Moja głowa funkcjonuje coraz gorzej. Nigdy nie spadaj na skały z wysokości kilkuset metrów, Darenie. A jeśli przytrafi ci się coś podobnego, nie ląduj na głowie. — Wzięła od Odery kubek z tesisem i natychmiast go opróżniła. — Okropne — powiedziała. — Mogłabyś przynajmniej czymś to doprawić.
Odera zaczęła popychać Darena w stronę drzwi. Zatrzymał się w pół kroku.
— Ta piosenka — rzekł. — Będę ją śpiewał. Podobnie jak inni. Ale nie zaśpiewam jej dopóki — no, wiesz — dopóki jej nie usłyszę.
Skinęła głową. Tesis już zaczynał działać, powoli paraliżując jej członki i powodując senność.
— To uzasadnione życzenie — rzekła.
— Jaki ma tytuł ta piosenka? — zapytał.
— Ostatni lot — odparła z uśmiechem. Oczywiście, to był jej ostatni lot i ostatnia piosenka Colla. Tytuł wydawał się uzasadniony.
— Ostatni lot — powtórzył. — Chyba rozumiem, Maris. Ta piosenka jest prawdziwa, tak?
— Prawdziwa — przytaknęła. Nie była jednak pewna, czyją usłyszał. Mówiła cicho, a poza tym Odera wyciągnęła gościa na zewnątrz i już zamykała drzwi. Po pewnym czasie uzdrowicielka wróciła, żeby utrzeć knoty lamp. Na razie jednak chora leżała sama w ciemnym pokoiku, który pachniał chorobą, pod prastarym kamiennym, przesiąkniętym krwią sklepieniem akademii Drewniane Skrzydła.
Mimo że wypiła tesis, nie mogła zasnąć. Ogarnęło ją podniecenie, przyprawiająca o lekki zawrót głowy radość, jakiej nie zaznawała od wielu lat.
Wydawało jej się, że gdzieś wysoko rozpoczyna się sztorm i na zwietrzałą skałę kapią krople deszczu. Forteca była mocna, naprawdę mocna; kobieta wiedziała, że murom nie grozi zawalenie. Jednocześnie miała przeczucie, że być może właśnie tego wieczoru, po tylu latach, uda się na spotkanie ze swoim ojcem.