— A więc jednak zdecydowałaś się wrócić — oznajmił czyjś chrapliwy, gniewny głos. To był Russ, jej ojciec, przybrany ojciec. Podszedł do niej, trzymając latarnię w zdrowej ręce. Prawa ręka była od dawna martwa i bezużyteczna.
— Najpierw zatrzymałam się w Orlim Gnieździe — broniła się. — Chyba nie martwiliście się o mnie?
— To Coll miał polecieć, nie ty — odparł, zaciskając szczęki.
— On spał — powiedziała Maris. — Za długo marudził. Wiedziałam, że przegapi najlepsze wiatry burzowe. Co najwyżej złapałby deszcz, a dotarcie na miejsce zajęłoby mu całą wieczność. Jeśli w ogóle zdołałby tam dolecieć. Jeszcze nie radzi sobie dobrze w deszczu.
— W takim razie musi pracować nad sobą. Nadszedł czas, żeby chłopak zaczął się uczyć na własnych błędach. Byłaś jego nauczycielką, ale skrzydła będą należały do niego. To on jest lotnikiem, a nie ty.
Maris skrzywiła się, jakby ktoś ją uderzył. W ten sposób przemawiał do niej człowiek, który nauczył ją latać i sprawiał wrażenie takiego dumnego z niej i z jej wspaniałej intuicji przestrzennej. Wiele razy mówił, że chociaż nie łączy ją z nim pokrewieństwo, to jednak skrzydła powinny należeć do niej. Wraz ze swoją żoną adoptował ją, gdy wydawało się, że nie będzie miał potomka, który odziedziczyłby po nim skrzydła. Uległ poważnemu wypadkowi i musiał znaleźć następcę — skoro nie mogły o tym decydować więzy krwi, postanowił przekazać skrzydła komuś, kogo pokochał. Jego żona nie chciała zgłębiać sztuki latania. Przeżyła trzydzieści pięć lat jako lądowiec i nie zamierzała zeskakiwać z żadnych skał, nawet gdyby przypięto jej skrzydła. Poza tym w jej przypadku na naukę było za późno. Dlatego Russ zaadoptował, uczył i pokochał Maris-Maris, córkę rybaka, która zawsze wolała obserwować niebo ze skały lotników, niż bawić się z dziećmi.
I wtedy, całkiem nieoczekiwanie i wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, narodził się Coll. Jego matka zmarła po drugim i skomplikowanym porodzie. Maris sama była wtedy jeszcze dzieckiem. Pamiętała, że tamtej nocy mnóstwo ludzi biegało tam i z powrotem, a potem jej ojczym samotnie płakał w kącie. Ale Coll nie umarł. Maris nagle przypadła w udziale rola matki. Opiekowała się braciszkiem i bardzo go kochała. Z początku nie spodziewano się, że niemowlę pożyje długo. Maris była szczęśliwa, gdy okazało się, że malcowi nie zagraża żadne niebezpieczeństwo; przez trzy lata kochała go jak brata i syna i przez cały ten czas ćwiczyła loty pod czujnym okiem ojca.
Jednak pewnego wieczoru na plaży ojciec powiedział Maris, że Coll, malutki Coll, musi dostać jej skrzydła.
— On nigdy nie będzie tak dobrym lotnikiem jak ja — odparła drżącym głosem.
— Nie twierdzę, że będzie. Ale to nie robi różnicy. On jest z mojej krwi.
— To niesprawiedliwe! — zawołała, dając upust żalowi, który gromadził się w niej od dnia, w którym stała się pełnoletnia. Coll wyrósł na silnego, zdrowego chłopca; wciąż był za mały, aby móc unieść skrzydła, ale i tak miały się stać jego własnością w dniu osiągnięcia odpowiedniego wieku. Maris nie mogła sobie do nich rościć żadnych pretensji. Takie było prawo lotników; stosowali je już gwiezdni żeglarze, którzy, według legendy, wykuli dla siebie skrzydła. Pierworodne dziecko w każdej latającej rodzinie dostawało w spadku skrzydła rodzica. Umiejętności nie Uczyły się wcale. Najważniejsze było prawo dziedziczenia, a Maris pochodziła z rodziny rybaków, którzy mogli jej zostawić co najwyżej resztki wraku drewnianej łódki.
— Sprawiedliwe czy nie, takie jest prawo, Maris. Znasz je od dawna, nawet jeśli postanowiłaś je ignorować. Przez lata bawiłaś się w bycie lotnikiem, a ja ci na to pozwalałem, ponieważ kochałaś latanie, Coll zaś potrzebował utalentowanego nauczyciela, a także dlatego, że ta wyspa jest zbyt duża, by jej los zależał tylko od dwóch lotników. Ale cały czas wiedziałaś, że ten dzień nadejdzie.
Pomyślała z wściekłością, że mógłby być życzliwszy. Przecież musiał wiedzieć, co dla niej oznacza rezygnacja z podniebnych ewolucji.
— Teraz chodź ze mną — powiedział. — Nie będziesz już latała.
Maris wciąż miała rozwinięte skrzydła; zdążyła odpiąć zaledwie jeden pasek.
— Ucieknę — odparła gniewnie. — Już nigdy mnie nie zobaczysz. Udam się na jakąś wyspę, która nie ma żadnego lotnika. Powitają mnie z zadowoleniem i nie będą pytali, jak zdobyłam skrzydła.
— Nigdy — rzekł ze smutkiem jej ojciec. — Inni lotnicy unikaliby tej wyspy, tak jak robili to, gdy szalony zwierzchnik Kennehut zarządził egzekucję Lotnika-Który-Przyniósł-Złe-Wieści. Bez względu na to, dokąd byś się udała, zostałabyś pozbawiona skradzionych skrzydeł. Żaden zwierzchnik nie zdecydowałby się na ryzyko przyjęcia cię na swoją wyspę.
— Wobec tego połamię je! — zawołała Maris. Była bliska histerii. — On również nie będzie latał; na pewno nie częściej niż… niż…
Russ upuścił latarnię; światło zgasło, a szklany klosz potłukł się o skałę. Maris poczuła na rękach uścisk rąk ojca.
— Nie mogłabyś, nawet gdybyś chciała. I nie zrobiłabyś tego Collowi. Ale teraz daj mi te skrzydła.
— Nie zrobiłabym…
— Nie wiem, czego byś nie zrobiła. Myślałem, że dziś rano wyleciałaś po to, żeby się zabić podczas burzy. Znam te uczucia, Maris. Właśnie dlatego byłem taki przerażony i wściekły. Nie możesz obwiniać Colla.
— Nie obwiniam go. I nie zabroniłabym mu latać. Ale sama tak strasznie chcę latać… Ojcze, proszę. — W ciemności pozwoliła łzom popłynąć i przysunęła się do ojca, pragnąc jego pociechy.
— Tak, Maris — rzekł. Nie mógł objąć córki ramieniem: zawadzały mu skrzydła. — Jestem bezradny. Tak przedstawia się sytuacja. Musisz się nauczyć żyć bez skrzydeł, tak jak ja. Przynajmniej mogłaś się nimi cieszyć przez pewien czas — wiesz, co się czuje latając.
— To nie wystarczy! — odparła przez łzy. — Kiedyś, gdy byłam małą dziewczynką, jeszcze nie twoją dziewczynką, ot, po prostu obcym dzieckiem, a ty należałeś do najwspanialszych lotników Amberly, sądziłam, że takie doświadczenie zadowoliłoby mnie. Obserwowałam ciebie i innych ze skały i myślałam sobie — gdybym mogła mieć skrzydła, choćby przez chwilę, wystarczyłoby mi to na całe życie. Ale nie wystarczy, nie wystarczy. Nie mogę z nich zrezygnować.
Z twarzy jej ojca zniknęła cała surowość. Delikatnie dotknął policzków córki i otarł jej łzy.
— Może masz rację — wyrzekł powoli. — Może to nie było właściwe postępowanie. Myślałem, że jeśli dam ci skrzydła choćby na krótko, będzie to lepsze niż nic i potraktujesz moje przyzwolenie jak wspaniały prezent. Ale prezent nie okazał się świetny, prawda? Teraz już nigdy nie zaznasz szczęścia. Nigdy nie staniesz się prawdziwym lądowcem, gdyż latałaś, i zawsze będziesz się czuła więźniem. — Nagle przerwał i Maris uświadomiła sobie, że mówił również o sobie Pomógł jej odpiąć i złożyć skrzydła i razem poszli do domu.
Mieszkali w skromnej drewnianej chatynce, otoczonej drzewami i trawnikiem. Na tyłach płynął strumyk. Lotników było stać na wygodne życie. W drzwiach Russ powiedział dobranoc i udał się po schodach na górę wraz ze skrzydłami. „Czy naprawdę stracił całą wiarę? Co ja narobiłam?", dręczyła się Maris. Czuła, że za chwilę znowu wybuchnie płaczem.
Zamiast się rozpłakać, poszła do kuchni, odszukała ser, zimne mięso, zrobiła herbatę i zabrała to wszystko do jadalni. Na środku stołu znajdowała się świeca piaskowa w kształcie miseczki. Maris zapaliła ją i jedząc obserwowała tańczący płomyk.
Читать дальше