— A morał jest taki — zawsze dodawała matka Maris — że nie powinno się próbować być tym, kim się nie jest.
Czy taki rzeczywiście był morał? Jako dziecko Maris nie przejmowała się zbytnio tą historią; po prostu uznała Drewnianoskrzydłego za niedołęgę. Jednak w miarę upływu lat rozmyślała o nim coraz częściej. Przychodziło jej do głowy, że matka nic nie rozumiała. Przecież Drewnianoskrzydły zwyciężył. Wprawdzie jego lot trwał bardzo krótko, ale dla takiej chwili warto było umrzeć. Zginał jak prawdziwy lotnik. A inni lotnicy nie wzbili się w powietrze po to, żeby z niego szydzić albo go odpędzić; przeciwnie — pilnowali młodzieńca, ponieważ dopiero zaczynał się uczyć, a poza tym rozumieli jego aspiracje. Lądowcy często wyśmiewali się z Drewnianoskrzydłego. Jego imię stało się synonimem głupca. Jednakże ilekroć lotnik słyszał jego historię, mógł tylko płakać.
Patrząc, jak Shalli ujarzmia zimne prądy powietrzne, Maris rozmyślała o Drewnianoskrzydfym i ogarniały ją dawne wątpliwości. Czy warto było, Drewnianoskrzydły? Chwila latania, a potem śmierć na wieki? A ja? Czy miały sens kilkunastoletnie zmagania z burzami, skoro teraz moje życie będzie ich pozbawione?
Kiedy Russ zaczął ją zauważać na skale, była najszczęśliwszym dzieckiem pod słońcem. Kiedy ją adoptował i z dumą wypchnął na podniebne szlaki, miała wrażenie, iż umrze z radości. Jej prawdziwy ojciec nie żył. Przepadł wraz ze swój ą łodzią; zabiła go rozwścieczona scylla, po tym jak zboczył z kursu na skutek sztormu. Matka chętnie pozbyła się córki. Wzbijając się w powietrze, Maris sięgała po nowe życie i czuła, że spełniają się wszystkie jej marzenia. Doszła do wniosku, że Drewnianoskrzydły miał rację. Wystarczy mocno czegoś pragnąć, żeby móc to urzeczywistnić.
Utraciła wiarę, gdy powiedziano jej, co oznacza przyjście na świat Colla.
Coll. Wszystko zaczęło się od niego.
Siedząc na skale, Maris starała się o niczym nie myśleć. Obserwowała Shalli z melancholijnym spokojem.
Wreszcie nadszedł dzień, który musiał nadejść.
W przyjęciu uczestniczyło niewielu gości, chociaż wydawał je sam zwierzchnik. Był to korpulentny, wesoły mężczyzna, skrywający sympatyczną twarz za bujnym zarostem, który miał mu przydawać surowości. Kiedy stanął w drzwiach, od jego stroju bił przepych: miał na sobie bogato haftowaną szatę, bransolety z miedzi i mosiądzu, a nawet ciężki naszyjnik z prawdziwego, kutego żelaza. Powitał przybyłych bardzo serdecznie.
W bazie znajdował się duży pokój przeznaczony na przyjęcia. Jego sufit tworzyło drewniane belkowanie, na ścianach paliły się pochodnie, a na podłodze leżał szkarłatny dywan. Stół uginał się pod ciężarem potraw — kivasu z Shotanów i win wytłaczanych na Amberly; serów, które sprowadzono drogą powietrzną z Culhall; owoców z Wysp Zewnętrznych oraz wielkich mis zielonej sałaty. Na rożnie w kominku obracał się kot morski; kucharz polewał pieczeń wywarem z gorzkich ziół i cieczą, która z niej skapywała. Zwierzę było duże, sięgało mężczyźnie do pasa. Ciepłe, niebieskoszare futro odsłaniało cielsko w kształcie beczułki, zwężające się z jednej strony i zakończone parą potężnych płetw. Gruba warstwa tłuszczu, chroniąca kota przed zimnem, zaczęła skwierczeć pod wpływem płomieni. Jego pysk, o osobliwie kobiecych rysach, został nafaszerowany orzechami i ziołami i rozsiewał wspaniały zapach.
Na przyjęciu zjawili się wszyscy zaprzyjaźnieni lądowcy. Stłoczeni wokół Colla, serdecznie mu gratulowali. Niektórzy czuli się w obowiązku porozmawiać z Maris, powiedzieć jej, jakie ma szczęście, że jej brat będzie lotnikiem i że ona sama mogła latać. Słysząc, jak ludzie mówią o niej w czasie przeszłym, Maris miała ochotę wyć.
Lotnicy okazali się jeszcze gorsi. Oczywiście, stawiło się ich wielu. Corm, jak zawsze przystojny i pełen olśniewającego uroku, wodził rej w jednym rogu pomieszczenia, opowiadając wpatrzonym w niego dziewczętom-lądowcom historyjki o odległych miejscach. Shalli tańczyła; miała niespożyte siły i zanim wieczór dobiegł końca, zdążyła porządnie zmęczyć kilku partnerów. Z innych wysp nadciągnęli: Anni z Culhall, chłopięcy Jamis Junior, Helmer z Amberly Większej, który za niespełna rok miał przekazać skrzydła swojej własnej córce, kilka osób z Zachodu i trzech trzymających się razem przybyszów ze Wschodu. Wszyscy byli przyjaciółmi Maris, wiernymi druhami z Orlego Gniazda.
Teraz jednak unikali jej. Anni grzecznie się uśmiechała i spoglądała w drugą stronę. Jamis przekazał pozdrowienia od ojca, a potem umilkł i przestępował z nogi na nogę, aż w końcu Maris pozwoliła mu odejść. Poczuł taką ulgę, że głośno westchnął. Nawet Corm, który utrzymywał, że nigdy się nie denerwuje, sprawiał wrażenie zakłopotanego. Przyniósł jej kubek gorącego kivasu, a potem zobaczył w drugim końcu pokoju przyjaciela i oczywiście musiał z nim porozmawiać.
Czując się izolowana i osamotniona, Maris usiadła w skórzanym fotelu pod oknem. Sącząc kivas, słuchała szumu wiatru, który coraz silniej napierał na okiennice. Nie miała pretensji do uczestników przyjęcia. Jak można rozmawiać z pozbawionym skrzydeł lotnikiem?
Była zadowolona z nieobecności Gartha i Dorrela, i wszystkich tych, których darzyła szczególnym uczuciem. I wstydziła się tego zadowolenia.
Po pewnym czasie przy drzwiach zapanowało poruszenie. Zjawił się Barrion, z nieodłączną gitarą. Maris natychmiast poczuła się trochę lepiej.
Uśmiechnęła się na jego widok. Wprawdzie Russ uważał, że ten śpiewak ma zły wpływ na Colla, ale i tak lubiła Barriona. Był wysokim, ogorzałym od słońca i wiatru mężczyzną, o zwichrzonych, siwych włosach, które go postarzały. Miał pociągłą, roześmianą twarz i szare oczy, w których tliły się iskierki humoru, oraz tubalny głos. Zachowywał się nonszalancko i uwielbiał niesamowite historie. Mówiło się o nim, że jest najlepszym śpiewakiem Zachodu. Tak przynajmniej utrzymywał Coll i, oczywiście, sam Barrion, który zapewniał również, że odwiedził sto wysp — rzecz nie do pomyślenia w przypadku człowieka nie posiadającego skrzydeł. Ponadto twierdził, iż jego gitara przybyła przed siedmioma stuleciami z Ziemi, wraz z gwiezdnymi żeglarzami. Ze śmiertelną powagą, jakby spodziewał się, że Coll i Maris uwierzą mu, mówił, że jego rodzina przekazuje instrument z pokolenia na pokolenie. Cóż za niedorzeczny pomysł — traktować gitarę w taki sposób, jakby to była para skrzydeł!
Bez względu na to, czy kłamał czy nie, chudy Barrion był zajmującą i romantyczną osobą, a śpiewał niczym wiatr. Coll uczył się u niego i zostali wielkimi przyjaciółmi.
Zwierzchnik energicznie poklepał Barriona po plecach. Śpiewak roześmiał się, usiadł i nastroił instrument. W pomieszczeniu zrobiło się cicho. Nawet Corm przerwał opowiadanie jakiejś historyjki. Barrion rozpoczął od Pieśni o gwiezdnych żeglarzach.
Była to najstarsza ballada z tych, które lotnicy uznawali za część własnego dziedzictwa. Barrion śpiewał ją swobodnie, z uczuciem. Jego basowy, głęboki głos wzruszył Maris. Jakże często słyszała późną nocą Colla, który potrącał struny swojej gitary i śpiewał ten utwór! Akurat przechodził mutację i to doprowadzało go do szewskiej pasji. Co trzy zwrotki nagle ucinał koguta, a potem przez minutę klął na czym świat stoi. Maris przeważnie leżała w łóżku i nie mogła się powstrzymać od chichotania, gdy te odgłosy dobiegały do jej pokoju.
Teraz słuchała Barriona, który słodko śpiewał o gwiezdnych żeglarzach i ich wielkim statku, którego srebrne żagle rozpościerały się na sto mil, żeby łapać dzikie gwiezdne wiatry. W pieśni była zawarta cała opowieść. Tajemnicza burza, strzaskany statek, trumny, w których chowano żeglarzy umierających w trakcie rejsu. Zepchnięci z kursu żeglarze zawitali t u t a j, do świata bezmiernego oceanu i szalejących burz, do świata, w którym jedynymi skrawkami lądu były tysiące porozrzucanych dookoła skalistych wysp, a wiatr wiał nieustannie. Pieśń opowiadała o lądowaniu statku, który nie był do tego przeznaczony, o tysiącach umarłych w trumnach i o tym, jak żeglowano — niewiele cięższy od powietrza statek unosił się na morzu, posrebrzając wody wokół Shotanów. Barrion śpiewał o zaklęciach gwiezdnych żeglarzy; marzyli o naprawieniu statku, lecz ich nadzieja powoli umierała. Melancholijnie rozwodził się nad gasnącą mocą ich magicznych maszyn i ciemnością, która potem nastała. Wreszcie rozgorzała bitwa, niedaleko Shotanu Wielkiego. Stary Kapitan i jego sojusznicy ponieśli klęskę, broniąc drogocennych metalowych żagli przed zakusami swych dzieci. Potem, wykorzystując magiczne zaklęcia, synowie i córki gwiezdnych żeglarzy, pierwsze potomstwo Przystani Wiatrów, pocięli na kawałki żagle, które były lekkie, sprężyste i niesamowicie wytrzymałe. Używając wszystkich części metalowych, jakie udało im się uratować ze statku, skonstruowali skrzydła.
Читать дальше