— Maris — odezwał się Russ. W jego głosie nie wyczuwało się życzliwości; sprawiał wrażenie zdesperowanego i urażonego. — Odebrałabyś skrzydła własnemu bratu? Myślałem, że go kochasz.
Jeszcze tydzień temu rozpłakałaby się, ale teraz zabrakło jej łez.
— Naprawdę go kocham i pragnę, żeby żył długo i szczęśliwie. Jako lotnik nie będzie szczęśliwy; robi to tylko dlatego, żebyś ty mógł być dumny. Coll jest śpiewakiem, i to dobrym. Dlaczego chcesz odebrać mu zajęcie, które ukochał?
— Niczego mu nie zabieram — rzekł chłodno Russ. — Tradycja…
— Głupia trądycja — przerwał mu czyjś głos. Maris obejrzała się w poszukiwaniu swojego sojusznika i zobaczyła Barriona, przedzierającego się przez tłum. — Maris ma rację. Coll śpiewa jak anioł, a jak lata, wszyscy widzieliśmy. — Spojrzał pogardliwie na lotników w tłumie. — Wy, lotnicy, jesteście tak uzależnieni od tradycji, że oduczyliście się myśleć. Jesteście ślepo wierni tradycji, bez względu na to, czy kogoś krzywdzicie czy nie.
Prawie nikt nie zauważył lądowania Corma. Złożywszy skrzydła, mężczyzna zbliżył się do tłumu. Jego gładka, smagła twarz pociemniała z wściekłości.
— Lotnicy wraz ze swoimi tradycjami zapewnili Amberly wielkość i wielokrotnie wpływali na dzieje Przystani Wiatrów. To, że dobrze śpiewasz, Barrion, nie oznacza, że jesteś poza prawem. — Corm zerknął na Russa i dorzucił: — Nie martw się, przyjacielu. Zrobimy z twojego syna lotnika, jakiego Amberly do tej pory nie oglądała.
Jednak w tym momencie Coll podniósł zapłakane oczy. Na jego twarzy malowała się teraz wściekłość i zdecydowanie.
— Nie! — wrzasnął i rzucił Cormowi wyzywające spojrzenie. — Nie obchodzi mnie, kim jesteś — nie zmusisz mnie do czegoś, na co nie mam ochoty! Nie jestem tchórzem. Nie jestem małym dzieckiem. Ja nie chcę latać, nie chcę, nie chcę! — Zasypując słuchaczy gradem słów, ujawnił swoją tajemnicę i poczuł, jak pękają wszystkie bariery. — Wy, lotnicy, myślicie, iż jesteście tak świetni, że przewyższacie całą resztę, ale dobrze wiecie, że to nieprawda! Barrion był na stu wyspach i zna więcej piosenek niż tuzin lotników razem wziętych. Nie obchodzi mnie twoje zdanie, Corm. On nie jest szczurem lądowym. Dopływa na statkach do miejsc, które bałby się odwiedził każdy inny człowiek. Wy, lotnicy, trzymacie się z dala od scylli, ale Barrion zabił jedno z tych stworzeń, a miał do dyspozycji tylko drewnianą łódkę i harpun. Założę się, że nie wiedziałeś o tym.
Ja też mogę być taki jak on. Mam talent. On wybiera się na Wyspy Zewnętrzne i chce, abym się tam udał z nim, powiedział mi też, że pewnego dnia da mi swoją gitarę. Potrafi opiewać latanie i upiększyć je słowami, ale nie tylko — potrafi zrobić to samo z rybołówstwem, myślistwem, ze wszystkim. Lotnicy tego nie umieją, a on tak, gdyż jest Barrionem! Jest śpiewakiem, a to równie dobre zajęcie jak bycie lotnikiem. I ja też mogę śpiewać, tak jak uczyniłem to dzisiejszego wieczoru, opiewając Kruka. — Spojrzał na Corma z nienawiścią. — Weź te stare skrzydła, daj je Maris, ona jest lotnikiem! — krzyknął i kopnął leżący na ziemi materiał. — Chcę popłynąć z Barrionem.
Zapadła straszliwa cisza. Russ przez dłuższy czas milczał, a gdy wreszcie spojrzał na syna, jego twarz wydawała się stara jak nigdy przedtem.
— Ona nie może wziąć tych skrzydeł, Coll — powiedział. — Należały do mnie, do mojego ojca, a wcześniej do jego matki, ja zaś pragnąłem… pragnąłem… — Głos mu się załamał.
— Ty jesteś za to odpowiedzialny — oznajmił z wściekłością Corm, przeszywając Barriona wzrokiem. — I ty, tak, t y, jego własna siostra — dodał, patrząc na Maris.
— Zgadza się, Corm — odparła. — Barrion i ja ponosimy odpowiedzialność, ponieważ kochamy Colla i chcemy, żeby był szczęśliwy i pełen życia. Lotnicy zbyt długo postępują zgodnie z tradycją. Czy nie rozumiesz, że Barrion ma rację? Każdego roku lotnicy zabierają skrzydła swoim rodzicom i umierają, mając je na sobie, a Przystań Wiatrów biednieje, gdyż utraconych skrzydeł nie da się niczym zastąpić. Ilu było lotników w czasach gwiezdnych żeglarzy? Ilu jest ich teraz? Nie widzisz, do czego prowadzi nasza tradycja? Skrzydła są jak cenny depozyt; powinny być noszone przez tych, którzy kochają niebo, którzy będą świetnie latali i dbali o nie. Zamiast tego jedynym kryterium przyznawania skrzydeł jest urodzenie. Urodzenie, a nie umiejętności. A przecież tylko umiejętności ratują lotnika od śmierci i tylko one zapewniają Przystani Wiatrów trwanie.
Corm prychnął gniewnie.
— To hańba. Nie jesteś lotnikiem, Maris, i nie masz prawa mówić o tych sprawach. Twoje słowa okrywają niebo wstydem, a ty sama pogwałciłaś wszelkie tradycje. Skoro twój brat postanowił zrzec się praw pierworodnego, niech tak się stanie. Ale nie wolno mu szydzić z naszego prawa i oddawać skrzydła dowolnie wybranej osobie. — Powiódł wzrokiem po skamieniałym ze zdumienia tłumie. — Gdzie jest zwierzchnik? Powiedz nam, jakie jest prawo!
Władca zaczął mówić powoli, z zakłopotaniem.
— Prawo… tradycja… jednakże ten przypadek jest taki wyjątkowy, Corm. Maris dobrze służyła Amberly i wszyscy wiemy, jak lata. Ja…
— Prawo — przerwał mu z naciskiem Corm.
Zwierzchnik potrząsnął głową.
— Tak, to mój obowiązek, ale… Prawo głosi, że… że jeśli lotnik wyrzeknie się swoich skrzydeł, to są one zabierane przez najstarszego lotnika wyspy, który wraz ze zwierzchnikiem zachowuje je do chwili wyboru nowego właściciela. To prawo jest stosowane tylko wówczas, gdy lotnik umiera bezpotomnie, lecz tutaj, w tym przypadku, Maris jest…
— Prawo jest prawem — rzekł Corm.
— I będziecie mu ślepo posłuszni — wtrącił się Barrion.
Corm zignorował tę uwagę.
— Jestem najstarszym lotnikiem Amberly Mniejszej, odkąd Russ zrzekł się skrzydeł. Skrzydła będą pod moją pieczą, dopóki nie znajdziemy kogoś, kto będzie zasługiwał na miano lotnika i dochowa wierności tradycjom.
— Nie! — krzyknął Coll. — Chcę, żeby Maris dostała te skrzydła.
— W tej sprawie nie masz nic do powiedzenia — odparował Corm. — Jesteś lądowcem. — Wypowiadając te słowa, nachylił się i podniósł zniszczone, nie chciane skrzydła, a potem zaczął je starannie składać.
Maris rozejrzała się dookoła w poszukiwaniu pomocy, lecz sytuacja była beznadziejna. Barrion rozłożył ręce, Shalli i Helmer unikali jej wzroku, a ojciec — już nie lotnik, co najwyżej stary kaleka — płakał i sprawiał wrażenie załamanego. Uczestnicy przyjęcia jeden po drugim zaczęli wychodzić.
Zwierzchnik podszedł do dziewczyny.
— Maris — odezwał się — jest mi przykro. Gdybym mógł, dałbym ci te skrzydła. Prawo nie przewiduje takich sytuacji — ma być przewodnikiem, a nie narzędziem kary. Dotyczy jednak lotników, a ja nie mogę im się sprzeciwiać. Jeśli odmówię Cormowi, Amberly Mniejsza upodobni się do Kennehut, a twórcy pieśni będą mi przypisywali szaleństwo.
Kiwnęła głową.
— Rozumiem — odparła. Zauważyła Corma majestatycznie kroczącego po plaży ze skrzydłami pod pachą.
Zwierzchnik odwrócił się i odszedł, a Maris zbliżyła się do Russa.
— Ojcze… — zaczęła.
Podniósł głowę.
— Nie jesteś moją córką — wyrzekł i odwrócił się do niej plecami, a potem na zeszty wniałych nogach zaczął iść w głąb lądu, pragnąc ukryć swój wstyd.
W końcu na lądowisku zostało tylko troje milczących, przygnębionych ludzi. Maris podeszła do Colla, zarzuciła mu ręce na szyję i mocno go przytuliła. Przez chwilę przypominali dzieci spragnione pocieszenia, którego nie mogły sobie ofiarować.
Читать дальше