Głos Dorrela sprawił, że otrząsnęła się ze wspomnień.
— Maris — odezwał się — hej, nie zasypiaj tu nam.
Maris odstawiła pustą czarkę, lecz nadal dotykała jej szorstkiej, kamiennej powierzchni, chcąc zachować resztki ciepła. Wreszcie z wysiłkiem odsunęła rękę i podniosła sweter.
— Jeszcze nie wysechł — zaprotestował Garth.
— Zimno ci? — spytał Dorrel.
— Nie. Muszę wracać.
— Jesteś zbyt zmęczona — odparł Dorrel. — Zostań na noc.
Maris unikała jego wzroku.
— Nie mogę. Będą się o mnie niepokoić.
Dorrel westchnął.
— W takim razie weź suche ubranie. — Wstał, przeszedł na koniec wspólnego pokoju i otworzył drzwiczki drewnianej, rzeźbionej szafy. — Chodź tu i wybierz sobie coś odpowiedniego.
Maris nie ruszyła się z miejsca.
— Lepiej, żebym miała własne rzeczy. Przecież już tu nie wrócę.
Dorrel po cichu zaklął.
— Maris, nie utrudniaj — wiesz, o czym myślę — no, chodź, weź to ubranie. Przecież wiesz, że możesz je nosić bez przeszkód. Zostaw swoje w zamian, jeśli chcesz. Nie wypuszczę cię w mokrych rzeczach.
— Przepraszam — odparła Maris. Dorrel stał wyczekująco, podczas gdy Garth uśmiechał się do niej. Powoli wstała i szczelniej owinęła się ręcznikiem, żeby nie marznąć z dala od kominka. Mokre koniuszki krótkich, ciemnych włosów chłodziły jej kark. Wraz z Dorrelem przeszukała sterty odzieży, aż w końcu znalazła spodnie i brązowy sweter ze zgrzebnej wełny, który pasował na jej szczupłe, umięśnione ciało. Dorrel patrzył, jak się ubierała, a potem szybko wyszukał coś dla siebie. Następnie podeszli do wieszaka przy drzwiach i zdjęli swoje skrzydła. Maris sprawdziła długimi, mocnymi palcami wszystkie rozpory, chcąc się upewnić, czy nie uległy uszkodzeniu. Skrzydła rzadko się psuły, lecz jeśli tak się działo, usterki zawsze należało szukać w złączach. Błyszczący materiał wydawał się równie mocny i miękki jak w dniu, w którym gwiezdni żeglarze przybyli do tego świata. Maris z zadowoleniem przymocowała skrzydła. Były w dobrym stanie; mogły służyć nie tylko Collowi, ale i następnym pokoleniom.
Usłyszała kroki Gartha i spojrzała na niego.
— Nie mam takiego daru wymowy jak Coll czy Dorrel — zaczął. — Ja… No cóż, do widzenia, Maris. — Zaczerwienił się. Wyglądał na bardzo przygnębionego.
Lotnicy zazwyczaj nie żegnali się ze sobą. Ale ja przecież nie jestem lotnikiem, pomyślała. Przytuliła i ucałowała Gartha, a potem powiedziała „do widzenia". Tak brzmiało pożegnanie lądowców.
Dorrel wyszedł z nią na dwór. Wiatry dawały się we znaki, jak zawsze w okolicach Orlego Gniazda, ale burza ustąpiła. Tylko delikatna mgiełka pyłu wodnego nawilżała powietrze. Nie było jednak widać blasku gwiazd.
— Zostań przynajmniej na kolację — odezwał się Dorrel. — Będę walczył z Garthem o przyjemność obsługiwania ciebie.
Maris potrząsnęła głową. Nie powinna była tu przylatywać; należało od razu udać się do domu i nie żegnać się z Garthem i Dorrelem. Łatwiej byłoby nie kończyć niczego, udawać, że wszystko będzie tak jak dotychczas, a następnie zniknąć.
Kiedy dotarła wraz z Dorrelem na stromą skałę lotników, tę, z której przed tak wielu laty skakał Kruk, wzięła swego towarzysza za rękę i przez długą chwilę stali w milczeniu.
— Maris — powiedział z wahaniem Dorrel. Stojąc u boku dziewczyny i nie wypuszczając jej dłoni, spoglądał na morze. — Maris, mogłabyś wyjść za mnie. Dzieliłbym się z tobą skrzydłami, nie musiałabyś całkowicie rezygnować z latania.
Maris puściła jego rękę. Zrobiło się jej się gorąco ze wstydu. Nie miał prawa tego proponować; udawanie byłoby okrucieństwem.
— Nie — szepnęła. — Nie wolno ci dzielić się skrzydłami.
— Tradycja — mruknął z rozpaczą w głosie. Zauważyła, że i on jest zakłopotany. Pragnął jej pomóc, a nie pogorszyć sytuację. — Moglibyśmy spróbować. Skrzydła należą do mnie, ale mogłabyś z nich korzystać…
— Och, Dorrel, przestań. Zwierzchnik, twój zwierzchnik nigdy by na to nie zezwolił. To coś więcej niż tradycja. W grę wchodzi prawo. Mogliby zabrać ci skrzydła i dać je komuś bardziej szanowanemu. Przecież w taki sposób załatwili przemytnika Linda. Poza tym, nawet gdybyśmy uciekli i znaleźli miejsce, w którym nie obowiązywałoby prawo ani rządy zwierzchników, jak długo znosiłbyś dzielenie się skrzydłami, ze mną czy kimkolwiek innym? Nie rozumiesz? Znienawidzilibyśmy się. Nie jestem dzieckiem, które będzie ćwiczyło w godzinach twojego odpoczynku. Nie mogę żyć w taki sposób: wiedząc, że jestem tylko tolerowana, a skrzydła nigdy nie będą moje. A ty prędko miałbyś dosyć, widząc, jak ciebie obserwuję, i w końcu… och — urwała, gdyż nie przychodziły jej do głowy właściwe słowa.
Dorrel przez chwilę milczał.
— Przepraszam — rzekł. — Chciałem ci pomóc, Maris. Świadomość tego, co ma się z tobą stać, sprawia mi nieznośny ból. Pragnąłem ci coś ofiarować. Nie mogę znieść myśli, że odejdziesz i staniesz się…
Znowu złapała go za rękę i trzymała ją mocno.
— Tak, tak. Pst.
— Przecież wiesz, że cię kocham, Maris. Wiesz o tym, prawda?
— Tak, tak. I ja cię kocham, Dorrel. Ale nigdy nie poślubię lotnika. Nie teraz. Nie mogłabym. Zamordowałabym lotnika dla jego skrzydeł. — Spojrzała na Dorrela. Próbowała rozjaśnić uśmiechem ponurą prawdę swoich słów, ale z mizernym skutkiem.
Przywarli do siebie, chcąc opóźnić moment rozstania, usiłując przez dotyk ciał wypowiedzieć wszystko to, co kiedykolwiek pragnęli sobie wyznać. Potem odsunęli się i spojrzeli na siebie przez łzy.
Maris zaczęła manipulować przy skrzydłach. Przenikały ją dreszcze — znowu czuła chłód. Dorrel próbował jej pomóc, ale zawadził o palce dziewczyny i oboje wybuchnęli śmiechem, rozbawieni tą niezdarnością. Maris pozwoliła mężczyźnie rozłożyć jej skrzydła. Kiedy jedno było już całkowicie rozwinięte, nagle pomyślała o Kruku i odpędziła Dorrela. Zaintrygowany, obserwował jej poczynania. Maris uniosła skrzydło niczym zmęczony powietrzem senior i z głośnym trzaskiem zaczepiła ostatnie złącze. Teraz była gotowa do odlotu.
— Szczęśliwej podróży — powiedział na koniec.
Maris otworzyła usta, ale nic nie odrzekła i głupio pokiwała głową.
— Tobie też — rzekła po chwili. — Uważaj na siebie, dopóki… — Nie potrafiła wypowiedzieć ostatniego kłamstwa, podobnie jak nie mogła wydusić z siebie słów pożegnania. Odwróciła się, pobiegła i skoczyła z Orlego Gniazda w zimne, mroczne, smagane nocnymi wiatrami niebo.
Podczas długiego, samotnego lotu unosiła się nad znieruchomiałym, skąpanym w blasku gwiazd morzem. Wiejące ze wschodu wiatry zmuszały Maris do nieustannego lawirowania, przez co traciła czas i prędkość. Kiedy dostrzegła wieżę świetlną Amberly Mniejszej, swojej ojczystej wyspy, było już dobrze po północy.
W dole znajdowało się jeszcze jedno światło, dzięki któremu było widać plażę i lądowisko. Wykonawszy ostatni, płynny manewr, Maris doszła do wniosku, że zapewne rozpalili je pomocnicy dyżurujący na lądowisku. Ze zdziwieniem skonstatowała, że ci ludzie już dawno powinni byli zakończyć wartę; o tej porze w powietrzu znajdowało się bardzo niewielu lotników. Była tak zaaferowana, że wyrżnęła w ziemię i dopiero ten przykry wstrząs wyrwał ją z zamyślenia.
Jęknęła, pośpiesznie wstała i zajęła się rozpinaniem pasków. Wiedziała, że podczas lądowania nie wykazała należytej koncentracji. Światło przybliżało się do niej.
Читать дальше