Na samej górze znajdował się naturalny występ, pogłębiony i poszerzony ludzkimi rękami. Dalej rozciągał się głęboki na kilkadziesiąt metrów uskok; na kamienistą plażę wdzierały się przybrzeżne fale. Giną i Tor rozwinęli skrzydła Maris i zablokowali rozporki. Napięta metalowa powierzchnia zajaśniała srebrzystym blaskiem. Maris skoczyła.
Dała się porwać wiatrowi i znowu leciała nad ciemnym morzem, słysząc pomruki dudniącej w górze burzy. Kiedy była już wysoko, ani razu nie obejrzała się na dwoje tęsknie śledzących ją ludzi. Wiedziała, że niebawem i ona będzie musiała się zadowolić życiem na lądzie.
Nie skręciła w kierunku domu. Popłynęła wraz z porywistą nawałnicą, która wiała teraz gwałtownie na zachód. W każdej chwili należało się spodziewać grzmotów i deszczu; w takich warunkach Maris musiałaby wzbić się ponad chmury, aby znaleźć lepsze schronienie przed piorunem. W okolicach domu zapewne panował spokój. Ludzie przeczesywali plaże w nadziei, że wiatry przywiały coś ciekawego. Być może ten czy ów spuścił łódkę, aby nie wrócić z całodziennego połowu z pustymi rękami.
Wiatr jękliwie zawodził i spychał Maris, lecz ona płynnie i bez wysiłku utrzymywała wytyczony przez siebie kurs. W pewnej chwili przypomniał jej się Coll i nagle straciła panowanie nad sobą. Zachwiała się, opadła, a potem, gwałtownie manewrując, z powrotem podciągnęła się w górę. Przeklinała siebie samą. Dotychczas było cudownie — dlaczego to wszystko miało się skończyć w taki sposób? Być może odbywała swój ostatni lot, dlatego starała się wypaść lepiej niż kiedykolwiek, lecz jej wysiłki nie miały wiele sensu. Straciła wyczucie: wiatr już nie był jej przychylny.
Leciała teraz chaotycznie, napinała mięśnie aż do bólu, toczyła zawziętą walkę z nadciągającą burzą. Zdecydowała się wzbić wyżej; ponieważ wiatr przestał jej sprzyjać, zbytnia bliskość wody mogła się okazać niebezpieczna.
Podniebne zmagania zupełnie ją wyczerpały i dopiero gdy zobaczyła Orle Gniazdo, uświadomiła sobie, jak dużą odległość pokonała.
Orle Gniazdo było potężną skałą sterczącą w morzu, walącą się kamienną wieżą, którą otaczały spienione fale, wściekle uderzające o jej wysokie, strome mury. Miejsce nie zasługiwało na miano wyspy. Jedynym przedstawicielem świata flory były tu kępy zdrewniałych porostów. W nielicznych osłoniętych szczelinach i występach skalnych znajdowały się jednak ptasie gniazda, a na samym szczycie zbudowali swoją bazę lotnicy. Właśnie tutaj, w miejscu, do którego nie zdołałby zawinąć żaden statek, w miejscu, gdzie mogły osiąść tylko latające istoty — ptaki i ludzie — powstała ich mroczna, kamienna siedziba.
— Maris!
Usłyszawszy swoje imię, Maris zerknęła w górę i ujrzała na tle chmur ciemne skrzydła Dorrela, który ze śmiechem zaczął na nią pikować. W ostatniej chwili gwałtownie skręciła w bok i zręcznie mu się wymknęła, lecz on nadal gonił ją wokół Orlego Gniazda, tak że pochłonięta radością latania zapomniała o bólu i zmęczeniu.
Kiedy wreszcie wylądowali, zaczął padać deszcz. Nadciągnął ze wschodu niespodziewanie; jego krople smagały twarze lotników i głośno bębniły o skrzydła. Maris uświadomiła sobie, że prawie zdrętwiała z zimna. Opadli w miękkie, ziemiste zagłębienie, które utworzyło się samoistnie w litej skale. Maris sunęła po błocie kilka metrów, zanim udało jej się zatrzymać. Potrzebowała dobrych kilku minut, żeby wyciągnąć stopy na powierzchnię i rozplatać potrójne paski, które ją spowijały. Potem ostrożnie przymocowała skrzydła do linki i zaczęła je składać.
Gdy uporała się z tą czynnością, zdała sobie sprawę, że gwałtownie szczęka zębami i ma obolałe barki. Dorrel marszczył czoło, obserwując jej pracę. Sam zdążył już starannie złożyć swoje skrzydła i przewiesił je przez ramię.
— Długo latałaś? — zapytał. — Powinienem był pozwolić ci wylądować. Przepraszam. Nie wiedziałem. Na pewno przez całą drogę uciekałaś przed burzą. Ciężkie warunki atmosferyczne. Ja też zmagałem się z przeciwnymi wiatrami. Dobrze się czujesz?
— O, tak. Byłam zmęczona, ale nie tak strasznie, a poza tym już mi przeszło. Cieszę się, że czekałeś na mnie w górze. To było przyjemne latanie i bardzo go potrzebowałam. Na końcu było trochę ciężko — bałam się, że spadnę. Ale nie ma to jak dobry lot — człowiek nie myśli wtedy o odpoczynku.
Dorrel roześmiał się i objął dziewczynę ramieniem. Zetknąwszy się z jego rozgrzanym ciałem, uświadomiła sobie, jak bardzo jest zziębnięta. Dorrel również to wyczuł i mocniej przycisnął ją do siebie.
— Wejdź do środka, bo zamarzniesz. Garth przywiózł z Shotanów parę butelek kivasu. Jedna z nich powinna już być gorąca. Wypicie kivasu w naszym towarzystwie na pewno cię rozgrzeje.
Wspólny pokój w bazie był jak zawsze ciepły i przytulny, lecz tym razem świecił pustkami. Znajdował się w nim jedynie Garth, niski, muskularny lotnik, starszy od Maris o dziesięć lat. Siedział przy kominku. Kiedy podniósł głowę i zawołał ją po imieniu, Maris usiłowała mu odpowiedzieć, lecz miała zaciśnięte zęby i dławił ją smutek. Dorrel podprowadził dziewczynę do kominka.
— Trzymałem ją w tym zimnie jak jakiś drewnianoskrzydły idiota — powiedział. — Czy kivas jest już gorący? Nalej nam trochę. — Szybko i zręcznie ściągnął z siebie mokrą, ubłoconą odzież i wziął dwa ręczniki z piętrzącej się obok kominka sterty.
— Dlaczego miałbym marnować kivas dla ciebie? — burknął Garth. — Dla Maris — oczywiście tak, gdyż jest bardzo piękna i wspaniale lata. — Ukłonił się jej żartobliwie.
— Nie powinieneś mi żałować tego kivasu — odparł Dorrel, energicznie wycierając się dużym ręcznikiem — chyba że wolisz zmarnować wino, wylewając je na podłogę.
Riposta Gartha zapoczątkowała wymianę nieszkodliwych obelg i żartobliwych pogróżek. Maris nie zwracała na nie uwagi — miała okazję słyszeć je wielokrotnie. Wycisnęła wodę z włosów, a potem patrzyła, jak krople tworzą na kamiennych płytach rozmaite desenie i błyskawicznie wysychają. Zerknęła na Dorrela, próbując zapamiętać jego szczupłe, muskularne ciało — ciało dobrego lotnika. Kiedy droczył się z Garthem, jego twarz ciągle się zmieniała. Czując, że Maris go obserwuje, odwrócił się i jego oczy złagodniały. Garth nie wypowiedział ostatniej błyskotliwej riposty i zamilkł. Dorrel delikatnie musnął palcami twarz Maris.
— Wciąż drżysz. — Zabrał dziewczynie ręcznik i owinął ją. — Garth, zdejmij tę butelkę z ognia, zanim pęknie, i pozwól nam się rozgrzać.
Kivas, korzenne wino z rodzynkami i orzechami, zostało podane w dużych, kamiennych kubkach. Już pierwszy łyk palącego trunku sprawił, że Maris zarumieniła się i przestała dygotać.
Garth uśmiechnął się do niej.
— Dobre, prawda? Nie sądzę, żeby Dorrel je docenił. Wyłudziłem kilkanaście butelek od pewnego obleśnego, starego rybaka. Znalazł je we wraku statku; nie wiedział, co wpadło mu w ręce, a jego żona nie chciała trzymać tego wina w domu. Dałem mu w zamian parę błyskotek — kilka metalowych paciorków, które zabrałem dla siostry.
— A co dostanie twoja siostra? — zagadnęła Maris między jednym łykiem a drugim.
Garth wzruszył ramionami.
— Ona? Przecież to i tak miała być niespodzianka. Przywiozę jej coś z Poweet, gdy będę tam następnym razem. Jakieś malowane jajka.
— Chyba że w drodze powrotnej przehandluje je na coś innego — zauważył Dorrel. — Garth, jeśli twoja siostra kiedykolwiek otrzyma niespodziewany upominek, będzie tak wstrząśnięta, że nawet nie odczuje przyjemności. Jesteś urodzonym handlowcem. Myślę, że gdyby trafiła ci się korzystna transakcja, sprzedałbyś nawet swoje skrzydła.
Читать дальше