Leciała lepiej niż kiedykolwiek przedtem. Lawirowała między powietrznymi prądami niemal bezwiednie, za każdym razem natrafiając na podmuch z dołu lub z góry, dzięki czemu szybowała coraz dalej i coraz szybciej. Każdy jej wybór okazywał się trafny; nie była zmuszona do pośpiesznego miotania się nad wzburzoną kipielą, a jeśli wykonywała trudne manewry, to jedynie po to, by czuć jeszcze większą radość. Bezpieczniej byłoby lecieć na dużej wysokości, niczym dziecko, jak najdalej od fal, aby nie narazić się na popełnienie błędu. Jednakże Maris niemal ślizgała się po morskiej toni, jak przystało na prawdziwego lotnika. Wystarczyło lekko zamoczyć skrzydło, zaledwie musnąć nim o wodę, a już spadało się niezdarnie z wyżyn nieba. Taki błąd oznaczał również śmierć: ze skrzydłami o rozpiętości ponad sześciu metrów nie dałoby się płynąć zbyt długo.
Maris nie brakowało odwagi, ale wiedziała, jak groźne mogą być wiatry.
W oddali wypatrzyła szyje scylli, która majaczyła na horyzoncie niczym ciemny, falisty sznur. Zareagowała prawie odruchowo. Pociągnęła prawą ręką skórzany uchwyt skrzydła, a lewą wypchnęła płat w górę. Następnie przemieściła cały ciężar ciała na drugą stronę. Wielkie, srebrne skrzydła — zrobione z cienkiego, prawie nic nie ważącego, ale niesamowicie wytrzymałego materiału — przesunęły się wraz z nią. Jeden czubek skrzydła prawie musnął niebezpieczne, grzywiaste fale, drugi zaś uniósł się wyżej. Dzięki temu Maris mogła lepiej wykorzystać zrywający się wiatr i wkrótce zaczęła się piąć do góry.
Liczyła się ze śmiercią, podniebną śmiercią, ale nie zamierzała skończyć w taki sposób — przechwycona w powietrzu niczym nieostrożna rybitwa, żeby jakiś głodny potwór mógł napełnić nią swój brzuch.
Po kilku minutach dogoniła scyllę i zatrzymała się, a potem, kpiąc sobie z niej, okrążyła ją, uważając jednak, żeby się nie znaleźć w zasięgu potwora. Z góry mogła swobodnie obserwować cielsko scylli, która znajdowała się tuż pod falami, miarowo poruszając gładkimi, czarnymi płetwami. Malutka, osadzona na długiej szyi głowa powoli przechylała się z boku na bok i najwyraźniej ignorowała obecność Maris. Dziewczyna pomyślała, że zapewne stworzenie już zdążyło się zetknąć z lotnikami i ich mięso nie przypadło mu do gustu.
Wiatry były teraz zimniejsze i ciężkie od soli. Sztorm przybierał na sile; Maris odczuwała wyraźne drganie powietrza. Rozweselona, wkrótce zostawiła scyllę daleko w tyle i znowu była sama. Leciała bez wysiłku przez pusty, ciemniejący nieboskłon, słysząc jedynie łopot swoich skrzydeł.
Po pewnym czasie zobaczyła wyłaniającą się z morza wyspę; właśnie na niej miała wylądować. Westchnęła, żałując, że to już koniec podróży.
Na lądowisku dyżurowali Giną i Tor — dwoje miejscowych lądowców. Maris zastanawiała się, czym zajmują się tacy ludzie, kiedy nie pomagają przybywającym lotnikom. Zrobiła nad nimi kółko, żeby zwrócić na siebie uwagę. Oboje natychmiast zerwali się z mokrego piasku i pomachali do niej. Kiedy zbliżyła się ponownie, byli już gotowi. Opadała coraz niżej, aż w końcu jej stopy dzieliło od ziemi zaledwie kilkanaście centymetrów. Giną i Tor biegli równolegle do niej, po obu stronach jej skrzydeł. Maris zaszurała palcami nóg o ziemię, stopniowo wytraciła szybkość i wreszcie się zatrzymała, wzniecając tumany piasku.
Wtuliła twarz w zimną, suchą plażę. Czuła się idiotycznie. Leżący lotnik przypominał przewróconego na wznak żółwia. Mogłaby dźwignąć się na nogi, gdyby zmusiły ją do tego okoliczności, lecz taka operacja byłaby uciążliwa i niegodna. Mimo wszystko lądowanie przebiegło dobrze.
Giną i Tor przystąpili do metodycznego składania skrzydeł, złącze po złączu. Uwalniali poszczególne rozporki i nakładali je na siebie, a wówczas naciągany przez nie materiał wiotczał. Kiedy wszystkie prostowniki zostały wciągnięte do wewnątrz, skrzydła skurczyły się do dwóch metalowych fałd, luźno zwisających z centralnej osi przymocowanej do pleców Maris.
— Spodziewaliśmy się Colla — powiedziała Giną, uporawszy się z ostatnią rozporą. Jej krótkie, ciemne włosy sterczały niczym najeżone ostrza.
Maris potrząsnęła głową. Być może ta podróż rzeczywiście należała się Collowi, ale ona sama rozpaczliwie tęskniła za byciem w powietrzu. Zabrała skrzydła — swoje skrzydła — i opuściła dom, zanim jej brat wstał z łóżka.
— Pewnie gdy minie następny tydzień, będzie miał za sobą już dużo lotów — rzekł wesoło Tor. Wciąż miał w swoich cienkich, jasnych włosach ziarenka piasku i trochę drżał owiewany morskimi wiatrami, lecz cały czas się uśmiechał. — Nalata się, ile zechce. — Stanął przed Maris, żeby pomóc jej odpiąć skrzydła.
— Sama będę je niosła — warknęła Maris, zniecierpliwiona i poirytowana jego nonszalanckim tonem. Cóż on mógł rozumieć? Czy ktokolwiek z nich mógł pojąć istotę latania? Przecież byli lądowcami.
Ruszyła w kierunku bazy lotników. W ślad za nią kroczyli Giną i Tor. Na miejscu jak zwykle pokrzepiła się jedząc i pijąc, a potem, stanąwszy przed dużym, buzującym kominkiem, grzała się i suszyła rzeczy. Na zadawane jej przyjazne pytania odpowiadała lakonicznie. Starała się unikać słów, nie myśleć: „To może być ostatni raz". Ponieważ była lotnikiem, wszyscy szanowali jej milczenie, chociaż sprawiła im zawód. Wszak opowieści lotników stanowiły dla nich, szczurów lądowych, najczęstsze źródło informacji o tym, co działo się na innych wyspach. W nękanych codziennymi sztormami morzach roiło się od scylli, kotów morskich i innych drapieżników; ze względu na niebezpieczne warunki statki kursowały regularnie tylko między wysepkami położonymi blisko siebie. Lotnicy zapewniali łączność między archipelagami; oczekiwano od nich najnowszych wieści, plotek, piosenek, anegdot i romansów.
— Zwierzchnik przyjmie cię, gdy tylko odpoczniesz — oświadczyła Giną, ostrożnie dotykając ramienia Maris.
Maris odsunęła się. Tak, tobie wystarczy, że usługujesz lotnikom, pomyślała. Chciałabyś mieć za męża lotnika — na przykład Colla, gdy dorośnie — i nie masz pojęcia, co dla mnie znaczy fakt, że to Coll będzie lotnikiem, a nie ja.
— Już jestem gotowa — powiedziała głośno. — To był łatwy lot. Wiatry wykonały za mnie całą robotę.
Giną zaprowadziła ją do sąsiedniego pokoju, gdzie zwierzchnik czekał na przyniesioną przez nią wiadomość. Podobnie jak pierwsza sala, pomieszczenie było długie i oszczędnie umeblowane; w wielkim, kamiennym kominku trzaskały płomienie. Zwierzchnik siedział na miękko wyściełanym krześle blisko ognia. Na widok Maris powstał. Lotników zawsze witano jak równych rangą, nawet na wyspach, gdzie zwierzchnicy byli czczeni na podobieństwo bogów i dysponowali niemal nieograniczoną władzą.
Po rytualnych powitaniach Maris zamknęła oczy i wyrecytowała wiadomość. Nie zastanawiała się nad treścią i zupełnie jej ona nie obchodziła. Wypowiadała kolejne słowa bez udziału świadomości. Pomyślała, że prawdopodobnie chodzi o politykę. Ostatnimi czasy wszystko sprowadzało się do polityki.
Kiedy wiadomość została przekazana, Maris otworzyła oczy i uśmiechnęła się do zwierzchnika — rozmyślnie, albowiem mężczyzna sprawiał wrażenie zatroskanego jej słowami. Jednakże szybko otrząsnął się i odwzajemnił jej uśmiech.
— Dziękuję — powiedział trochę niepewnym głosem. — Dobrze się spisałaś.
Zaproponowano jej nocleg, ale odmówiła. Do rana burza mogła zupełnie ustać, a poza tym nocne latanie było przyjemne. Tor i Giną wyszli razem z dziewczyną i odprowadzili ją po skalistej ścieżce aż do skały lotników. Osadzone w kamiennym podłożu latarnie rozpraszały mrok, dzięki czemu wspinaczka po krętym szlaku była bezpieczniejsza.
Читать дальше