Coll wszedł akurat w momencie, gdy skończyła; stanął w drzwiach, z zakłopotaniem przestępując z nogi na nogę.
— Witaj, Maris — powiedział niepewnym głosem. — Cieszę się, że wróciłaś. Czekałem na ciebie. — Jak na trzynastolatka, odznaczał się wysokim wzrostem. Był szczupły, nieumięśniony. Miał długie, rudawe włosy i zaczynał mu się sypać wąs.
— Witaj, Coll — odezwała się Maris. — Nie stój tak. Przepraszam, że zabrałam ci skrzydła.
Chłopiec usiadł.
— Wiesz, że nie mam nic przeciwko temu. Latasz o wiele lepiej ode mnie i… no, sama rozumiesz. Czy ojciec był wściekły?
Maris kiwnęła głową.
Coll sprawiał wrażenie smutnego i wystraszonego.
— Został nam jeszcze tylko jeden tydzień. Maris, co my zrobimy? — Wzrok miał utkwiony w świecy, unikał spojrzenia siostry.
Maris westchnęła i delikatnie położyła rękę na jego ramieniu.
— Postąpimy tak, jak będziemy musieli, Coll. Nie mamy wyboru. — Rozmawiali o tym już wcześniej i znała udrękę brata na równi z własną. Była jego siostrą, prawie matką; jak na ironię, chłopiec dzielił z nią swą wstydliwą tajemnicę.
Teraz popatrzył na nią jak dziecko, które szuka pomocy u swej matki. Pomimo że wiedział, iż jego siostra jest równie bezradna jak on, wciąż łudził się nadzieją.
— Dlaczego nie daje się nam wyboru? Nie mogę tego pojąć.
Maris westchnęła.
— Takie jest prawo, Coll. Wiesz, że sprzeciwianie się tradycji nie zdarza się u nas. Wszyscy musimy wypełniać powinności. Gdybyśmy mieli wybór, ja zatrzymałabym skrzydła i latałabym, a ty mógłbyś zostać śpiewakiem. Oboje czulibyśmy się wspaniale i mielibyśmy pewność, że jesteśmy dobrzy w tym, co robimy. Życie lądowca będzie dla mnie trudne. Tak bardzo pragnę skrzydeł. Już je miałam i to, że zostaną mi odebrane, nie wydaje mi się sprawiedliwe, ale może po prostu nie potrafię zrozumieć, iż na tym polega sprawiedliwość. O takim rozwiązaniu zadecydowali ludzie mądrzejsi ode mnie i może zachowuję się dziecinnie, pragnąc, by wszystko układało się po mojej myśli.
Coll nerwowo oblizał wargi.
— Nie.
Spojrzała na niego z zaciekawieniem. Uparcie kręcił głową.
— To nie jest sprawiedliwe, Maris, po prostu nie jest. Ja nie chcę latać, nie chcę odbierać ci skrzydeł. To wszystko jest takie głupie. Zadaję ci ból, a wcale tego nie chcę, ale ojca również nie chcę ranić. Jak mogę mu o tym powiedzieć? Jestem jego dziedzicem i w ogóle — powinienem przejąć te skrzydła. Inaczej znienawidziłby mnie. W pieśniach nie wspomina się o lotnikach, którzy bali się nieba tak jak ja. Wszak lotnicy nie boją się, zatem nie nadaję się na lotnika.
Maris patrzyła na jego trzęsące się ręce.
— Nie martw się, Coll. Wszystko się ułoży, naprawdę. Na początku każdy odczuwa strach. Ja też się bałam. — Nie zastanawiała się nad tym kłamstwem. Mówiła tylko po to, by dodać bratu otuchy.
— Ale to jest niesprawiedliwe! — zawołał. — Wcale nie chcę rezygnować ze śpiewania, a jako lotnik nie będę mógł śpiewać jak Barrion, nie będę tym, kim chcę być. Dlaczego więc zmuszają mnie do latania? Dlaczego to ty nie możesz być lotnikiem, tak jak tego pragniesz? Dlaczego?
Widziała, że jest bliski łez, i również miała ochotę zapłakać. Nie miała odpowiedzi ani dla niego, ani dla siebie.
— Nie wiem — odparła głucho. — Nie wiem, mały. Ale w ten sposób postępuje się od wieków i tak musi być.
Spojrzeli sobie w oczy. Oboje czuli się więźniami prawa, które było starsze od nich, i tradycji, której nie potrafili pojąć. Bezradni i zranieni, długo dyskutowali przy palącej się świecy, bez końca powtarzając te same argumenty, aż w końcu poszli spać późną nocą, nie rozstrzygnąwszy niczego.
Kiedy jednak Maris leżała w łóżku, znowu ogarnął ją gniew, poczucie straty, a zarazem wstyd. Tej nocy płakała, a potem śniła o fioletowym, zachmurzonym niebie, do którego już nigdy nie miała polecieć.
Tydzień ciągnął się w nieskończoność.
Podczas wlokących się niemiłosiernie dni Maris wielokrotnie wchodziła na skałę lotników i stojąc z rękami w kieszeniach, bezradnie spoglądała na morze. Widywała łodzie rybackie i mewy, a raz zdarzyło jej się ujrzeć w oddali polujące stado błyszczących szarych kotów morskich. Odczuła wtedy jeszcze większy ból; miała wrażenie, iż świat, który znała, zamyka się wokół niej, że kurczy się okalający ją widnokrąg. Mimo to nie mogła sobie odmówić przychodzenia w to miejsce. Wystawała na klifie i tęskniła za wiatrem, lecz w powietrzu unosiły się jedynie jej rozwiane włosy.
Raz zauważyła, że Coll obserwuje ją z oddali. Potem żadne z rodzeństwa nie wspominało o tym zdarzeniu.
Skrzydła znajdowały się teraz u Russa i miały tam pozostać aż do dnia przekazania ich Collowi. Ilekroć Amberly Mniejsza potrzebowała lotnika, z najdalszego zakątka wyspy na wezwanie odpowiadał Corm albo wesoła Shalli, która czuwała nad Maris, gdy ta jako dziecko podejmowała pierwsze próby oswojenia się z niebem. Wyspa nie dysponowała trzecim lotnikiem; ten stan rzeczy miał ulec zmianie dopiero po osiągnięciu przez Colla wieku uprawniającego do latania.
W stosunku do Maris ojciec zachowywał się inaczej niż przedtem. Czasami, widząc, że córka jest pogrążona w rozmyślaniach, złościł się na nią, lecz zdarzało się, iż obejmował ją zdrowym ramieniem i oboje płakali. Nie potrafił odczuwać czegoś pośredniego miedzy gniewem i litością, dlatego, w poczuciu bezradności, unikał Maris. Za to gdy spędzał czas z Collem, zdradzał duże ożywienie, a nawet entuzjazm. Chłopiec, jak przystało na dobrego syna, usiłował dostosować się do jego nastroju, lecz Maris wiedziała, że i on chodzi na długie spacery i spędza dużo czasu samotnie ze swoją gitarą.
W dniu poprzedzającym osiągnięcie dojrzałości przez Colla Maris siedziała na skale lotników i spuściwszy nogi nad przepaścią, patrzyła jak Shalli zakreśla srebrzyste łuki na południowym niebie. Wprawdzie Shalli twierdziła, że wypatruje kotów morskich dla rybaków, ale Maris latała wystarczająco długo, by mieć pewność, że jej starsza koleżanka robi to przede wszystkim dla przyjemności. Ilekroć Shalli przechylała się na krótką chwilę, pobłyskując srebrzystym skrzydłem, uwięziona na skale Maris wyczuwała odległe echo radości, która towarzyszyła manewrom lotniczki.
„Czy tak to się kończy?", zapytywała samą siebie. „Niemożliwe. Przecież taki był początek. Pamiętani".
I rzeczywiście pamiętała to dobrze. Czasami odnosiła wrażenie, że obserwowała lotników, jeszcze zanim nauczyła się chodzić, aczkolwiek matka, jej prawdziwa matka utrzymywała, iż wcale tak nie było. W każdym razie Maris przechowywała żywe wspomnienie skały lotników; kiedy miała cztery, pięć lat, przybiegała tu niemal każdego tygodnia, żeby przyglądać się lotnikom. Matka zawsze odnajdywała ją w tym miejscu i nieodmiennie wpadała we wściekłość.
— Maris, jesteś lądowcem — tłumaczyła, przedtem sprawiwszy córce lanie. — Nie trać czasu na głupie mrzonki. Nie pozwolę, by moja córka została drewnianoskrzydłą.
Ilekroć matka zastawała Maris na skale, opowiadała jej starą legendę o Drewnianoskrzydłym, synu cieśli, który pragnął być lotnikiem. Oczywiście nie wywodził się z lotniczej rodziny. Według podania wcale się tym nie przejmował; nie słuchał krewnych ani przyjaciół, marzył tylko o niebie. Wreszcie w warsztacie ojca zrobił sobie parę skrzydeł: wspaniałe skrzydła motyla z rzeźbionego, polerowanego drewna. Wszyscy mówili, że są piękne, wszyscy z wyjątkiem lotników; lotnicy tylko kiwali głowami i milczeli. W końcu Drewnianoskrzydły wspiął się na skałę lotników. Czekali na niego w górze; spokojnie, bez słowa krążyli i przechylali się, połyskując skrzydłami w blasku poranka. Drewnianoskrzydły rozpędził się i skoczył, pragnąc do nich dołączyć, lecz spadł i napotkał śmierć.
Читать дальше