– Patrz, mamuniu, ale świnka. Ciebie też nie lubię, bałwanie!
– Christina, przestań przezywać brata, a ty, Stephen, wstydź się! Taki stary koń, a dokucza zaspanemu dziecku. Chciałam zauważyć, że ty też często wstajesz z łóżka lewą nogą.
– Niech idzie spać! – rozkazującym tonem powiedziała Christina.
– Ja nie śpię w dzień, bo jestem dorosły.
– Skoro tak, to nakryj do stołu – zarządziła Tiffany. Chłopak niechętnie zabrał się do roboty, mamrocząc coś pod nosem o babskich zajęciach.
– Dlaczego nie możemy iść na wesele? – spytał Stephen, kładąc na stół trzy plecione podkładki pod talerze. Potem sięgnął do kredensu po szklanki. Tiffany usłyszała kroki na werandzie i wyjrzała. Był to J.D. Przebywanie z nim pod jednym dachem nie będzie ani łatwe, ani przyjemne, pomyślała.
– Jakie wesele?
– No, dziadka.
W tym momencie J.D. wszedł do kuchni.
– O jakim weselu mówicie? Twoi dziadkowie są małżeństwem od pięćdziesięciu lat, Stephen.
– Nie miał na myśli Santinich – wyjaśniła Tiffany, marząc o zmianie tematu, choć i tak prędzej czy później J.D. dowiedziałby się o wszystkim. W takiej mieścinie jak Bittersweet plotki rozchodziły się z prędkością światła. – Mój ojciec bierze ślub w niedzielę.
– Twój ojciec? No, no – gwizdnął cicho. – Wydawało mi się, że nie żyje… W każdym razie nie było go dotąd w polu widzenia.
– Pojawił się, jak widzisz, i to z hukiem – westchnęła Tiffany. Wyjęła z lodówki miskę z kawałkami kurczaka przygotowanymi do grillowania. Wyszła na werandę i zaczęła je układać na drucianej kratownicy. Mięso zaskwierczało na ogniu. – Stephen, przynieś sos i drewnianą łyżkę – rzuciła, nie odwracając się.
Garnek i łyżkę podał jej jednak J.D. i poprosił:
– Opowiedz mi o swoim ojcu.
Tiffany zawahała się. Zaczęła polewać gorące porcje. Nie zamierzała wtajemniczać szwagra we własne rodzinne sprawy, ale najwyraźniej nie pozostawił jej wyboru.
– To długa historia – powiedziała wymijająco, po czym dodała: – W każdym razie moim ojcem jest John Cawthorne, który ma się dobrze wbrew temu, co zawsze słyszałam od matki. Twierdziła, że ojciec nie żyje.
– Dlaczego?
– Najwidoczniej uważała, że tak będzie dla mnie lepiej. Gdybym wiedziała, że mój ojciec żyje, oczekiwałabym, że się mną zainteresuje – odwiedzi, zabierze na wakacje, pomoże. Ponieważ tak by się nie stało, martwiłabym się i nabawiła kompleksów. Matka najwyraźniej chciała mnie oszczędzić – dokończyła cicho, aby nie dosłyszały jej dzieci przekomarzające się w kuchni.
– Cawthorne… – powtórzył J.D. w zamyśleniu. Zdawało mu się, że słyszał już wcześniej to nazwisko.
– To znana tutejsza osobistość. Hodowca, potem handlarz nieruchomościami, a w końcu biznesmen. Był żonaty. Miał jedną córkę, to znaczy jedną z prawego ło… – Tiffany urwała nagle, gdyż zauważyła, że dzieci podsłuchują. Po krótkiej chwili spytała głośno: – A może zjesz z nami? – Była to ostatnia rzecz, na jaką ona sama miała ochotę, a w dodatku zauważyła, że Stephen za plecami stryja przewraca oczami i robi miny.
– Dziękuję, innym razem – potrząsnął głową J.D. – Przyszedłem, żeby cię jeszcze o coś prosić. Czy mogę korzystać z twojego telefonu, póki mi nie założą oddzielnego numeru?
– Oczywiście. – Tiffany odetchnęła z ulgą. W obecności J.D. cały czas czuła się spięta i podminowana. Po raz setny powiedziała sobie w duchu, że powinna w miarę możliwości unikać szwagra. – Aparat jest w kuchni, wisi na ścianie.
– Widziałem.
– Drugi znajdziesz na piętrze.
– Ten w kuchni całkowicie mi wystarczy – stwierdził. – Zapłacę, kiedy przyjdzie rachunek. Dziękuję ci.
– Nie ma za co – odpowiedziała automatycznie. Telefon. Niby głupstwo, a jak wszystko, co związane z J.D., zapowiadał dalsze komplikacje. – Szczerze cię zapraszałam na dzisiejszą kolację – wyrwało się Tiffany. Czuła, że robi błąd, ale nie mogła się powstrzymać. Przecież mieli mieszkać w jednym domu przez kilka następnych miesięcy. Należało zatem próbować ułożyć wzajemne stosunki. – To tylko pierwszy krok, ale myślę, że powinniśmy spróbować…
– Czego spróbować, Tiffany? – spytał. Jego oczy były czarne jak antracyt. Miała wrażenie, że znów z niej drwi.
– Nic, nic. Po prostu usiłuję być uprzejma.
– Myślę, że etap konwencjonalnej uprzejmości mamy już za sobą.
– A może powinniśmy się cofnąć krok lub dwa?
– Kto to powiedział, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki?
– Ten, kto to powiedział, nie miał racji. Wpadłeś tu jak burza, bez zapowiedzi. Wypytywałeś mnie o wszystko, jakbyś miał do tego prawo. Zmusiłeś mnie do wynajęcia mieszkania. A więc uważam, nie, wręcz żądam od ciebie minimum uprzejmości i przestrzegania cywilizowanych form. Jeśli się nie zastosujesz do moich warunków, natychmiast unieważnię naszą umowę.
J.D. spojrzał w stronę kuchni, gdzie dzieci chowały się tuż za drzwiami.
– Dziękuję za zaproszenie – rzekł uprzejmie. – Skorzystam innym razem. Bardzo dziękuję.
Wszedł do domu przez kuchnię i zniknął w korytarzu. Tiffany biła się z myślami. Z jednej strony poczuła ulgę, że już go nie ma, z drugiej jednak była urażona, że odrzucił zaproszenie, na które zdobyła się z niemałym trudem. Uczyniła to, ponieważ uznała, że przynajmniej na czas pobytu J.D. w jej domu stosunki pomiędzy nimi powinny stać się w miarę poprawne. Nieustanne napadanie na siebie, czynienie sobie wyrzutów czy prawienie złośliwości na pewno byłoby nie do wytrzymania na dłuższą metę.
I pomyśleć, że swego czasu bardzo się do siebie zbliżyli – z pewnością za bardzo. Konsekwencje wynikające z tego faktu, abstrahując od innych powodów, były źródłem niepokoju Tiffany.
– Stary zgred – skomentował Stephen, gdy Tiffany wniosła do kuchni talerze z jedzeniem.
– Nie powinieneś go tak nazywać.
– Dlaczego nie?
– Bo to nieładnie – wtrąciła się Christina i z przekonaniem kiwnęła główką, aż jej czarne loki zatańczyły.
– Wielkie mecyje. Sama mnie uczyłaś, mamo, żeby zawsze mówić prawdę.
Tiffany postawiła na stole miskę z sałatką włoską i wrzuciła do mikrofalowej kuchenki kilka kromek czosnkowego chleba. Postanowiła, że nie da się synowi zapędzić w kozi róg. Postawiła przed dziećmi po szklance mleka i rozważała, czy sobie nie nalać wina, ale zrezygnowała z picia alkoholu. Póki J.D. był pod jej dachem, musiała zachować czujność. Po co tak naprawdę przyjechał do Bittersweet? Na pewno ją okłamał. Przykre doświadczenia z przeszłości nie nastrajały optymistycznie. Póki będzie tu mieszkał, trzeba się go będzie wystrzegać.
Było jasne jak słońce, że chłopak ma kłopoty z prawem.
– Psiakrew – zaklął głośno J.D. i usiadł na łóżku.
Od przyjazdu męczyło go poczucie winy. Czy słusznie? Przecież to nie przez niego Stephen wpadał na głupie pomysły. Zresztą, który nastolatek w okresie dojrzewania nie przeżywa okresu buntu, który potrafi się oprzeć nie zawsze korzystnym wpływom młodzieżowego środowiska? Stephen miał za sobą traumatyczne przeżycia: tragiczną i przedwczesną śmierć ojca, przeprowadzkę z okolicy, w której przebywał od dzieciństwa w zupełnie nowe miejsce, zmianę szkoły, rozstanie z kolegami. To stanowczo za dużo jak na jednego kilkunastoletniego chłopca. Nic dziwnego, że się miota jak dziki zwierzak w klatce.
W dodatku J.D. nie przywiózł dobrych nowin, przeciwnie. Z samego dna nesesera wyciągnął grubą beżową kopertę. Znajdował się w niej akt notarialny potwierdzający, że od wypadku, w którym Philip stracił życie, dom zajmowany przez Tiffany już do niej nie należy. Stał się własnością rodziny Santinich.
Читать дальше