Lisa Jackson
Daj Mi Szansę, Tiffany
Susan Crose A FAMILY KIND OF GAL 1998
Przekład: Maria Kalinowska
Mamie i Tacie
Jesteście najwspanialsi
To tu się zaszyła! J.D. Santini obrzucił krytycznym spojrzeniem duży dom z zapuszczonym ogrodem. W widocznym miejscu, blisko ulicy, wbito w ziemię tablicę z napisem „Mieszkania do wynajęcia”. Tiffany wybrała sobie na kryjówkę szarą drewnianą landarę w stylu kolonialnym, z wykuszowymi oknami, beżowymi okiennicami i ciemnym, fantazyjnie zdobionym dachem.
Istny cud architektury, pomyślał nie bez ironii J.D., co na niewiele się zdało, ponieważ nie zmniejszyło jego zdenerwowania. Ścisnął dłonie w pięści, przysięgając w duchu, że nie wywłaszczy jej z tego domu. A przynajmniej nie od razu. Zresztą, przecież przyjechał tu wyłącznie dla jej dobra i w jak najlepiej pojętym interesie dzieci. Tylko dlaczego czuł się przy tym jak ostatni łajdak?
– Psiakrew! – zaklął głośno, wyskakując z dżipa na palące lipcowe słońce. Fala upału typowego o tej porze roku dla południowego Oregonu, omal nie zwaliła go z nóg.
Był coraz bardziej zły. Napytał sobie kłopotów i to na własne życzenie. Zresztą, czego innego mógłby oczekiwać, wdając się w konszachty z własnym ojcem?
Sięgnął na tylne siedzenie dżipa cherokee i wyciągnął bagaże, składające się z wysłużonego brezentowego wora oraz nesesera.
– Teraz albo nigdy – mruknął pod nosem.
Słowo „nigdy” zabrzmiało złowieszczo. Noga go wciąż bolała przy chodzeniu, a mimo to przerzucił worek przez ramię, ujął rączkę nesesera i energicznie ruszył w kierunku domu ceglaną ścieżką, która aż prosiła się o położenie nowej zaprawy. Będąc już na ganku, starał się nie przyglądać zbyt dokładnie śladom zapuszczenia i rozkładu: obłażącym z farby framugom i zardzewiałym rynnom. Przekonywał się w duchu, że przecież nic go to nie obchodzi. Co było taką samą prawdą jak twierdzenie, że papież jest mahometaninem.
Obchodziło go absolutnie wszystko, co dotyczyło Tiffany, czy tego chciał, czy nie. Była wdową po jego rodzonym bracie, matką dwojga bratanków i jedyną na świecie kobietą, o której nie umiał zapomnieć. Poza tym była osobą, z którą zawsze wiązały się kłopoty.
J.D. nacisnął dzwonek. Słuchał, jak delikatny, przytłumiony dźwięk rozlega się za drzwiami, i wyczekiwał, z trudem hamując niecierpliwość. Co miał jej powiedzieć? Że teraz to on jest właścicielem większej części tego starego domu, ponieważ jego starszy brat był niepoprawnym hazardzistą? Że najlepiej byłoby sprzedać posiadłość i kupić mniejsze, bardziej nowoczesne i wygodniejsze mieszkanie? Że dzieci powinny… No właśnie, co powinny dzieci? Znów się przeprowadzać? Żyć pod kuratelą, w cieniu klanu Santinich? J.D. żachnął się na tę myśl. On sam całymi latami walczył o niezależność i wyzwolenie od dusznej, przytłaczającej atmosfery panującej w rodzinie. Ale to nie to samo. W końcu był samodzielnym, bezdzietnym mężczyzną, co zasadniczo odróżniało go od Tiffany, Stephena i Christiny.
Czarny kot śmignął w cieniu rozrośniętych rododendronów i azalii. We wnętrzu rozległ się odgłos kroków i drzwi uchyliły się odrobinę.
– Kto tam? – Głos należał do chłopca.
– Stephen?
– Tak?
– To ja, twój stryj.
– Stryj?
– Tak, jestem J.D.
– Och. – Stephen mimowolnie westchnął, a jego śniada twarz zaróżowiła się z emocji. Otworzył szerzej drzwi i odsunął się, wpuszczając gościa do środka.
– Co ci się stało w nogę?
– Jechałem na motorze i próbowałem uniknąć spotkania pierwszego stopnia z rowerzystą.
– Tak? – Stephen uśmiechnął się na ten żarcik i oczy mu rozbłysły.
J.D. pomyślał, że za parę lat z chłopca wyrośnie przystojny mężczyzna. Na razie przypominał szczeniaka, który ma za duże łapy i uszy. Już niedługo zniknie dziecinny zarys szczęki, a rysy twarzy staną się męskie i proporcjonalne. J.D. dostrzegł w bratanku podobieństwo do samego siebie sprzed lat, z czasów młodości durnej i chmurnej, z lat trudnego dorastania.
– Masz własny motor? – Chłopak był wyraźnie zaciekawiony.
– Miałem. Teraz jest w warsztacie.
– Jaki?
– Harley.
– Super.
J.D. zdawał sobie sprawę, że harleyem bardziej zaimponował bratankowi, niż gdyby się przedstawił jako Rockefeller.
– Teraz nie wygląda super. Nie masz pojęcia, co jedno głupie drzewo może zrobić z maszyną.
Stephen uśmiechnął się krzywo. J.D. zauważył, że chłopak ma brudne i zmierzwione włosy, w jego oczach czai się niepokój, a muskuły na karku tężeją, jakby miał za chwilę rzucić się do ucieczki.
– Jest mama?
– Ona… Nie, nie ma jej w tej chwili. – Stephen spuścił wzrok, wpatrując się uporczywie w kwietny wzór na chodniku zaścielającym schody na piętro.
– Mama jest w więzieniu – pisnął z góry cienki dziecięcy głosik. Buzia otoczona burzą czarnych loków wychynęła znad poręczy.
– Co?
– Zamknij się, Chrissie. – Stephen rzucił siostrze mordercze spojrzenie.
– O czym ona mówi? – J.D. ostro zwrócił się do chłopca.
– O niczym. Chrissie sama nie wie, co plecie.
– A właśnie, że wiem – oburzyła się dziewczynka.
– No dobra, to już powiem. Mama pojechała na policję.
– Po co?
– Nie wiem – wymamrotał Stephen. Było oczywiste, że kłamie. – Byłem zajęty pilnowaniem tej smarkuli.
– Nie jestem smarkula. – Christina z trudem gramoliła się po schodach na swoich krótkich nóżkach. Czarne pierścionki włosów podskakiwały przy każdym kroku. Zaciekawione oczy dziecka były szeroko otwarte.
– Sami tu jesteście? – spytał J.D.
– Jest Ellie. – Christina podreptała przez hol i przystanęła w wahadłowych drzwiach.
– Kto to jest Ellie? – J.D. zwrócił się do bratanka.
– Pani Ellingsworth. – Stephen niezręcznie przestępował z nogi na nogę. – Mieszka tu u nas na dole. Kiedy mama wychodzi do pracy, Ellie opiekuje się Chrissie.
– A co z tobą?
– Ja nie potrzebuję żadnej opieki – odparł chłopak, gwałtownie prostując plecy.
J.D. zdał sobie sprawę, że tą drogą daleko nie zajdzie. Postawił bagaże na podłodze.
– Czy możesz mi powiedzieć, kiedy mama wróci?
– Nie wiem. Myślę, że zaraz – burknął Stephen, ale chyba zawstydził się własnego niegrzecznego tonu, bo dodał po chwili: – Możesz tu poczekać… W saloniku albo w…
W tym momencie Christina wyszła z kuchni i podreptała do jednego z dwóch wąskich trójkątnych okienek umieszczonych po obu stronach drzwi.
– Mamuniuuu! – zwołała uszczęśliwiona. Nacisnęła klamkę i wybiegła na ganek.
J.D. odwrócił się i zobaczył Tiffany, która wyskoczyła z samochodu zaparkowanego na zacienionym podjeździe. Wysoka i szczupła kobieta z sięgającymi ramion czarnymi włosami, które okalały jej regularną twarz, była prawdziwą pięknością. Bez wątpienia należała do tych, na których męskie spojrzenia zatrzymują się na dłużej. „Ma wabik” zwykła mówić jego matka.
Tiffany upchnęła w wielkiej torbie plik papierów, po czym podniosła wzrok. Gdy zobaczyła biegnącą po ścieżce córeczkę, obdarzyła ją czułym uśmiechem, który jednak natychmiast zamarł na widok J.D. Jej oczy były takie, jak zapamiętał: złotobrązowe. I niepokoiły go tak samo jak niegdyś. Tiffany spojrzała na niego wrogo i uniosła brodę. Na jej policzkach wykwitł nagle rumieniec.
Читать дальше