Jezioro Arrowhead, Oregon
W miłości i na wojnie wszystkie chwyty są dozwolone. Przynajmniej tak głosi stare porzekadło. Kane nie był do końca przekonany, czy ma prawo posłużyć się tą maksymą, kiedy w grę wchodziła przyszłość Claire. Ale – do licha! – przecież jej i tak nigdy na nim nie zależało. Nigdy nie poświęciła mu nawet chwili… Może z wyjątkiem tego jednego razu, kiedy pozwoliła sobie na moment słabości. Z całych sił nacisnął na hamulec i zgasił silnik. Przypomniał sobie, że Claire jest mężatką. W separacji, co prawda, ale mężatką i teraz nosi nazwisko St. John.
Deszcz bębnił o przednią szybę, zasłaniając ją krętymi strumykami. Kane wpatrywał się w chatę, którą odziedziczył – trzypokojowy dom na brzegu jeziora Arrowhead. W dachu brakowało niektórych dachówek, a okiennice dwóch okien ktoś udekorował graffiti. Wieloletni brud, igliwie i liście przylepione do rynien zostawiły na nich rude plamy rdzy. Ganek chylił się jak połamana dwukółka za koniem. Ponacinane piłą łańcuchową i pociemniałe ze starości podpory ganku zwaliły się dawno, jeszcze zanim ojciec zużył je na dzieła sztuki Północnego Zachodu. Okno na poddaszu – jedyne źródło naturalnego światła w ciasnym pomieszczeniu, jakim był jego pokój – zostało rozbite, a drobne kawałki stłuczonej szyby wciąż zaśmiecały dach ganku.
Witaj w domu, pomyślał z goryczą. Wygramolił się z auta i zarzucił na ramię worek podróżny i śpiwór, kuląc się pod lodowatym podmuchem wiatru. Poczuł ostre ukłucie bólu w biodrze. Była to pamiątka po zabłąkanym odłamku szrapnela, który go trafił podczas ostatniej zamorskiej misji. Przymrużył oczy i podciągnął wyżej torbę na ramieniu. Zaklął. Kulał i nie mógł przyśpieszyć kroku.
Na ganku włożył klucz do starego zamka i, o dziwo, zamek nie stawił oporu. Drzwi się otworzyły, płaczliwie skrzypiąc, a z bezużytecznej starej zasuwy posypał się obłoczek pyłu.
Ledwie przekroczył próg, sparaliżowało go zatęchłe powietrze, wieloletni kurz i wszechogarniające poczucie straconych marzeń. Po raz pierwszy od chwili, kiedy zdecydował się na tę misję, ogarnęły go wątpliwości. Może powrót do tego miasteczka to był zły pomysł? Może facet, który wymyślił powiedzenie: „nie wywołuj wilka z lasu”, wiedział więcej o życiu niż Kane?
Nie jest dobrze. Przeszedł ponad przewróconym stolikiem do kawy. Już nie było odwrotu. Rzucił worek podróżny i śpiwór na zniszczoną składaną kanapę w rogu – niegdyś różową, a teraz w nieokreślonym, burym kolorze. Na spróchniałych ramach okiennych kruszyła się farba. W rogach szyb tkwiły resztki pajęczych posiłków – zasuszone ciała owadów. Pod sufitem, w miejscu gdzie wykruszyły się dachówki, luźno zwisało gniazdo os. Ściany z sękatej sosny były pokryte pleśnią, a woń stęchlizny unosiła się w pomieszczeniu niczym cień cuchnącej przeszłości.
Przez te wszystkie lata obozował w jeszcze gorszych miejscach niż to, nocował w ruderach Bliskiego Wschodu i Bośni, przy których ta stara chata wyglądała jak pałac. Jednak żadnej z tych okropnych nor nie nazywał domem. Tylko to miejsce obnażało jego krwawiącą duszę – ta waląca się chałupa, gdzie potykał się o buty matki z przetartymi podeszwami, w których wydeptała tyle kilometrów pomiędzy ladą baru Westwind i grillem.
– Uważaj na siebie, synku – powiedziała, delikatnie głaszcząc go po ramieniu i wykrzywiając twarz w smutnym uśmiechu. – Wrócę późno, więc zamknij drzwi na klucz. Tatuś niedługo do ciebie przyjdzie.
Kłamała. Jak zawsze. Ale nigdy się nie dopytywał o prawdę. Musnęła go ustami w policzek. Alice Moran zawsze pachniała różami i dymem, mieszanką tanich perfum i okazyjnie kupionych papierosów. Od lat górna szuflada jej komody wypełniona była kuponami wyciętymi z tylnej strony pudełek po papierosach. Wciąż je zbierała, aby móc wreszcie kupić coś specjalnego, coś więcej niż tylko artykuły pierwszej potrzeby. Większość swoich gwiazdkowych i urodzinowych prezentów Kane zawdzięczał nałogowi nikotynowemu matki.
Ale to było dawno temu, kiedy życie – choć ubogie – było proste dla ośmio – czy dziewięciolatka. To wtedy zdarzył się wypadek ojca i ich niewesoła sytuacja jeszcze się pogorszyła.
Nie było większego sensu zagłębiać się w przeszłość, więc Kane machnął ręką na stare żale i ból biodra. Znalazł pożółkłą gazetę z 1980 roku ze zdjęciami Jimmy’ego Cartera i Góry Świętej Heleny wystrzelającej w niebo obłok popiołu. Znów poczuł się tak jak wówczas, gdy był nieopierzonym, buntowniczym nastolatkiem, niesfornym jak wszyscy diabli, płonącym żądzą silniejszych doznań oraz potrzebą zasmakowania lepszych rzeczy niż te, na które skazał go los. Pragnął dorównać Hollandom i Taggertom – najbogatszym rodzinom nad jeziorem, elicie zarówno tego małego miasteczka na wybrzeżu, jak i odległego o jakieś pięćdziesiąt kilometrów na wschód Portland.
I pragnął Claire. Do szaleństwa. Rozsadzała go młodzieńcza, nieokiełznana żądza, która znajdowała ujście w odważnych fantazjach. Jakże boleśnie nieosiągalna była wówczas Claire – bogata córka Dutcha Hollanda.
Zgniótł w pięści starą gazetę. Przypomniał sobie, ile razy nie mógł zasnąć przez tę dziewczynę. Leżąc, obmyślał plany zdobycia jej. Żadnego z nich nie udało się urzeczywistnić i pozostawała po nich tylko frustracja, której wyrazem były kropelki potu na górnej wardze i sztywny maszt pod kołdrą.
Nie chciał myśleć o Claire. Ona by tylko wszystko skomplikowała, a zresztą i tak nigdy nie byłby wystarczająco dobry dla niej.
Nie. Jej marzenia z okresu dorastania skupiły się na Harleyu Taggercie, synu największego rywala jej ojca. Z wyjątkiem tego jednego razu. Jednego magicznego poranka.
– Do licha! – jęknął, usiłując otrząsnąć się ze wspomnień o niej. Pomimo deszczu otworzył okna na oścież. Silny powiew wilgotnego wiatru pachniał Pacyfikiem. Miał nadzieję, że może zimny podmuch wy wieje nieutuloną rozpacz i utracone nadzieje, które niby wszędobylskie pajęczyny przywarły do wyblakłych zasłon i zniszczonych, tanich mebli.
Zostawiając otwarte drzwi, wybiegł do swego dżipa po aktówkę, laptop i pół litra irlandzkiej whisky. Ulubiony tani trunek jego ojca. Jak na ironię, pił teraz ten sam alkohol co jego stary, którego nie znosił. Jednak wydawało się, że ma to pewne uzasadnienie. Hampton Moran był pożałowania godnym, zepsutym do szpiku kości sukinsynem. Po wypadku, który na zawsze przykuł go do wózka inwalidzkiego, stał się agresywnym pijakiem, użalającym się nad sobą i szalejącym z wściekłości. Przed tym tragicznym upadkiem pił za dużo i bił żonę i chłopca. Potem już tylko Kane się nim opiekował, a z Hamptona pozostał żałosny strzęp człowieka, który szukał pocieszenia w butelce. Jego faworytką była whisky Black Velvet – oczywiście, kiedy mógł sobie na nią pozwolić, Jack Daniel’s towarzyszył od święta, ale przeważnie był dla niego za drogi. Najczęściej musiał się zadowolić lichą irlandzką whisky, która pozwalała wskrzesić pogrzebane marzenia.
Nic dziwnego, że po pewnym czasie matka Kane’a wyjechała. Nie miała wyboru. Jakiś bogaty mężczyzna obiecał jej lepsze życie – pod warunkiem, że zostawi Hamptona i syna. Facet nie potrzebował dodatkowego bagażu w postaci postrzelonego chłopca, miał własne, prawie już dorosłe dzieci. I żonę. Kane nigdy się nie dowiedział, jak się ten typ nazywał, ale co miesiąc, jak w zegarku, w jego skrzynce pocztowej pojawiał się przekaz na trzysta dolarów. Hampton, trzeźwy po raz pierwszy od trzydziestu dni, czekał na listonosza, polecał Kane’owi poświadczać odbiór koperty bez listu i zmuszał go do spieniężenia anonimowego czeku. Był hojny. Dawał Kane’owi pięć dolarów, a reszta pozwalała mu przetrwać do następnego przekazu.
Читать дальше