– Ale… – Rose nie potrafiła wykrztusić nic więcej. Po jej policzkach potoczyły się łzy.
– Tylko bez żadnych „ale”! – Ryan podniósł ostrzegawczo palec, a kiedy Rose milczała, mówił dalej: – Dzisiaj rano wszystko sobie dokładnie przemyślałem. Chciałbym tu zostać, a widząc entuzjazm Teda, mogę śmiało powiedzieć, że chociaż niedawno jeszcze Kora Bay oficjalnie nie miała żadnego lekarza, teraz będzie miała ich trzech. A to oznacza, że ja i ty będziemy mieli trochę czasu dla siebie. Niewykluczone, że czasami będziesz mogła nawet pokazać turystom krokodyle. A ja… Ja będę miał ciebie. Więc jak, Rose, moja droga? Rose nie wierzyła własnemu szczęściu. To sen. Za chwilę się zbudzi. I wszystko będzie okropniejsze niż dotąd.
– Kochałeś się ze mną. Tutaj, na tym jachcie. A rano… Rano było po wszystkim. Uznałeś, że nie możesz mi zaufać.
Zapadła długa cisza. Nad powierzchnią morza przemknęła mewa, a w wodzie odbił się na krótko jej kształt.
– To prawda – przyznał wreszcie. Wstał i przyciągnął ją do siebie. Rose nie śmiała odetchnąć. Cały świat jakby zastygł w oczekiwaniu. – To prawda. Tyle że był to strach, przez który o mały włos nie utraciłem tego, co jest najcenniejsze na świecie: ciebie, moja kochana. Nie wiem, czy potrafisz sobie wyobrazić, jak po pożarze znienawidziłem Bindenalong. Stało się dla mnie symbolem klęski, zdrady i niemal morderstwa, a zarazem było moją przeszłością, jedynym łącznikiem z rodziną, której prawie nie znałem. Poleciałem tam w zeszłym tygodniu, żeby przygotować wszystko na przybycie Allana. Obszedłem wszystkie kąty i zewsząd wyłaniały się cienie.
– To sprzedaj farmę – szepnęła Rose, ale Ryan pokręcił głową.
– Zdałem sobie wtedy sprawę z tego, że nigdy nie będę mógł sprzedać tego miejsca, ale też nigdy nie będę mógł tam zamieszkać. Dzisiaj jednak przyszło mi do głowy… że może byśmy zbudowali tam nowy dom, nasz dom, dokąd będziemy uciekać po pracy w Kora Bay? Gdzie nauczymy nasze dzieci, aby pokochały i Bindenalong, i Kora Bay. Gdzie w każdym kącie przycupną wspomnienia cudownych chwil.
– Och, Ryan…
– A ty zachowasz swoją Kora Bay, która tyle dla ciebie znaczy. Kora Bay i rzekę, i krokodyle…
Rose, pełna szczęścia, śmiała się przez łzy. Jej prośby zostały wysłuchane i spełnione. Sięgnęła po okaleczoną dłoń Ryana i przycisnęła ją do policzka.
– Dobrze wiesz, że nie najlepiej radzę sobie z krokodylami. Nie potrafię ich odróżnić od pni.
– I to jeszcze jeden powód, dla którego musisz mnie poślubić – powiedział stanowczo Ryan, ale w jego głosie słychać było rozbawienie. – Posłuchaj mnie: teraz już wiem, że to miłość, która przetrwa niejeden ranek, niejeden wieczór i niejedną burzę. Bałem się do tego przed sobą przyznać, ale to miłość aż do śmierci. Przysięgam ci, że odtąd aż do końca życia będę znajdował krokodyle dla mojej pani doktor, łowczyni miłości. Albo niedźwiedzie polarne. Albo słonie. Cokolwiek zechcesz, Rose… Jesteś najcudowniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkałem i teraz nie wyobrażam już sobie życia bez ciebie. Proszę, błagam, powiedz, że wyjdziesz za mnie!
Rose przez łzy ledwie widziała twarz ukochanego. Serce znowu biło mocno i miarowo, a każde uderzenie mówiło jej, że jest kochana. Jest i będzie.
– Tak – szepnęła. – Wyjdę za ciebie i pozostanę na zawsze z tobą, mój drogi…
***