– Wiem, że jesteśmy wszyscy psychotyczni, niezdolni do zbudowania funkcjonalnego związku i kontaktujemy się wyłącznie przez telefon – wybełkotał Tom, wpadając w sentymentalizm – ale tworzymy coś w rodzaju rodziny, prawda?
Wiedziałam, że feng shui pomoże. Teraz, kiedy zrobiło swoje, szybko przestawię roślinę z okrągłymi liśćmi do kącika związków. Szkoda, że nie ma kącika kulinarnego. Już tylko dziewięć dni do przyjęcia.
20 listopada, poniedziałek
56 kg (bdb), papierosy O (nie należy palić, dokonując kulinarnych cudów), jedn. alkoholu 3, kalorie 200 (podczas wyprawy do supermarketu spaliłam więcej kalorii, niż miały ich produkty zakupione, a tym bardziej zjedzone).
7 wieczorem.
Właśnie wróciłam z okropnych, przyprawiających o poczucie winy zakupów w supermarkecie, gdzie stałam do kasy między funkcjonalnymi dorosłymi z dziećmi kupującymi fasolę, rybie paluszki, alfabetyczny makaron itd., podczas gdy ja, wolny strzelec, miałam w koszyku co następuje:
0 główek czosnku,
puszkę gęsiego smalcu,
butelkę Grand Marnier,
8 filetów z tuńczyka,
36 pomarańczy,
l litr śmietany kremówki,
4 laski wanilii po 1,39 za sztukę.
Muszę zacząć przygotowania dzisiaj, bo jutro pracuję.
8.00.
Uch, nie chce mi się gotować. A zwłaszcza walczyć z groteskową stertą kurzych kadłubów: totalna obrzydliwość.
10.00.
Kurze kadłuby siedzą w rondlu. Niestety Marco mówi, że podnoszące smak por i seler należy związać sznurkiem, a jedyny sznurek, jaki mam, jest niebieski. Trudno, chyba nic sienie stanie.
11.00.
Namęczyłam się z tymi kadłubami, ale za jedyne 1,70 funta będę miała dziesięć litrów bulionu w formie zamrożonych kostek. Mmm, konfitury też będą pyszne. Muszę tylko cienko pokroić trzydzieści sześć pomarańczy i otrzeć skórkę. Nie powinno mi to zająć dużo czasu.
1 w nocy.
Usypiam na stojąco, tymczasem bulion ma się gotować jeszcze dwie godziny, a pomarańcze siedzieć godzinę w piekarniku. Już wiem. Przykręcę palniki i zostawię obie rzeczy na noc. Bulion nie wykipi, a konfitury podduszą się do miękkości jak gulasz.
21 listopada, wtorek
55,5 kg (nerwy spalają tłuszcz), jedn. alkoholu 9 (b. źle), papierosy 37 (b.b. źle), kalorie 3479 (w dodatku obrzydliwe).
9.30 rano.
Zdjęłam pokrywkę z rondla. Zamiast dziesięciu litrów bulionowej eksplozji smaku mam przypalone kurze kadłuby w galarecie. Ale konfitury wyglądają fantastycznie, zupełnie jak na zdjęciu, tylko są ciemniejsze. Muszę iść do pracy. Urwę się przed czwartą i spróbuję jakoś rozwiązać problem zupy.
5 po południu.
O Boże! Co za koszmarny dzień! Richard Finch przyczepił się do mnie na porannym zebraniu.
– Bridget, na rany Chrystusa, odłóż tę książkę kucharską. Dzieci ofiarami fajerwerków. Myślę: okaleczenia. Myślę: tragiczne zakończenie radosnej rodzinnej zabawy. Myślę: dwadzieścia lat później. Co się dzieje z chłopakiem, któremu w latach sześćdziesiątych petarda wybuchła w kieszeni i urwała członek? Gdzie teraz jest? Bridget, znajdź mi petardowego podrostka bez członka. Znajdź mi ofiarę kastracyjnej katastrofy z lat sześćdziesiątych.
Uch! Kiedy zła jak chrzan sprawdzałam w książce telefonicznej, czy istnieje grupa wsparcia dla osób, którym urwało członki, zadzwonił mój telefon.
– Dzień dobry, kochanie, mówi mama. Głos miała nietypowo piskliwy i histeryczny.
– Cześć, mamo.
– Dzień dobry, kochanie. Dzwonię, żeby się pożegnać przed wyjazdem i oby wszystko poszło dobrze.
– Przed jakim wyjazdem? Dokąd?
– Och. Ahahahaha. Mówiłam ci, chcemy na parę tygodni skoczyć z Juliem do Portugalii, odwiedzić rodzinę i trochę się opalić przed świętami.
– Nic mi nie mówiłaś.
– Nie bądź niemądra, kochanie. Oczywiście, że ci mówiłam. Musisz nauczyć się słuchać. W każdym razie, uważaj na siebie, dobrze?
– Dobrze.
– Och, kochanie, i jeszcze jedno.
– Co?
– Byłam taka załatana, że zapomniałam zamówić w banku czeki podróżne.
– Nie martw się, możesz je kupić na lotnisku.
– Rzecz w tym, kochanie, że właśnie jadę na lotnisko, a zapomniałam karty do bankomatu. – Łypnęłam na telefon. – Co za pech. Zastanawiam się… Nie mogłabyś mi pożyczyć trochę pieniędzy? Niedużo, ze dwieście, trzysta funtów, żebym kupiła czeki podróżne. Powiedziała to tak, jak bezdomni proszą o drobne na herbatę.
– Jestem zajęta, mamo. Nie możesz poprosić Julia? Oczywiście się naburmuszyła.
– Jak możesz być taka nieuczynna, kochanie? Po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiłam? Dałam ci dar życia, a ty nie chcesz mi pożyczyć paru funtów na czeki podróżne.
– Ale jak ci te pieniądze dostarczę? Musiałabym wyjść do bankomatu i posłać ci je przez posłańca. Mogłyby zginąć i w ogóle. Gdzie jesteś?
– Oooch. Tak się szczęśliwie składa, że jestem w pobliżu. Gdybyś mogła wyskoczyć do Nat Westu naprzeciwko, spotkam się tam z tobą za pięć minut – zatrajkotała. – Dzięki, kochanie. Pa!
– Bridget, a ty, kurwa, dokąd? – wrzasnął Richard, kiedy próbowałam się wymknąć. – Znalazłaś tego fajerwerkowca bez fiuta?
– Jestem na tropie – odparłam, dotykając palcem nosa, i rzuciłam się do drzwi. Czekałam, żeby bankomat wypluł mi pieniądze, świeżo upieczone i cieplutkie, zastanawiając się, jak mama przeżyje dwa tygodnie w Portugalii, mając dwieście funtów, gdy zobaczyłam, jak biegnie w moją stronę, w ciemnych okularach, chociaż lal deszcz, i popatrując nerwowo na boki.
– Witaj, kochanie. Jesteś słodka. Wielkie dzięki. Muszę pędzić, bo spóźnię się na samolot. Pa! – zawołała, wyrywając mi banknoty z ręki.
– Co się dzieje? – spytałam. – Nie jest ci tędy po drodze na lotnisko. Co tutaj robisz? Jak sobie poradzisz bez karty? Dlaczego Julio nie może ci pożyczyć pieniędzy? Dlaczego w ogóle wyjeżdżasz? Co ty kombinujesz?
Przez sekundę wyglądała tak, jakby miała się rozpłakać, a potem, utkwiwszy wzrok gdzieś w dali, przybrała skrzywdzoną minę a la księżna Diana.
– Dam sobie radę, kochanie. – Posłała mi swój specjalny mężny uśmiech. – Uważaj na siebie – dorzuciła załamującym się głosem, szybko mnie uścisnęła i przeszła przez jezdnię, zatrzymując cały ruch.
7 wieczorem.
Właśnie przyszłam do domu. Spokój. Spokój. Równowaga wewnętrzna. Zupa będzie pyszna. Ugotuję i zmiksuję warzywa zgodnie z przepisem, a potem, dla koncentracji smaku, opłuczę kurze kadłuby z niebieskiej galarety i podgrzeję je ze śmietaną w zupie.
8.30.
Wszystko idzie świetnie. Goście siedzą w pokoju. Mark Darcy jest dla mnie bardzo miły i przyniósł szampana i pudełko belgijskich czekoladek. Nie zrobiłam jeszcze dania głównego, nie licząc pieczonych ziemniaków, ale na pewno pójdzie mi to bardzo szybko. Zresztą zupa jest pierwsza.
8,35.
O Boże! Zdjęłam pokrywkę, żeby wyjąć kadłuby. Zupa jest jaskrawoniebieska.
9.00.
Kocham moich kochanych przyjaciół. Przyjęli niebieską zupę bardziej niż wyrozumiale. Mark Darcy i Tom wygłosili nawet długie mowy przeciwko kolorystycznym uprzedzeniom w świecie żywności. Czy tylko dlatego, powiedział Mark, że trudno nam bez namysłu wymienić jakieś niebieskie warzywo, mamy dyskwalifikować niebieską zupę? Przecież rybne paluszki nie są z natury pomarańczowe. (Prawdę mówiąc, po tylu wysiłkach zupa miała smak gotowanej śmietany, czego Podły Richard nie omieszkał zauważyć. Wtedy Mark Darcy spytał go, czym się zajmuje, co było bardzo zabawne, bo Podły Richard wyleciał tydzień temu z pracy za dopisywanie sobie wydatków służbowych.) Zresztą nieważne. Danie główne będzie bardzo smaczne. Zabieram się do kremu z pomidorów.
Читать дальше
Конец ознакомительного отрывка
Купить книгу