Владимир Короткевич - Drzewo wieczności
Здесь есть возможность читать онлайн «Владимир Короткевич - Drzewo wieczności» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Жанр: short_story, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.
- Название:Drzewo wieczności
- Автор:
- Жанр:
- Год:неизвестен
- ISBN:нет данных
- Рейтинг книги:5 / 5. Голосов: 1
-
Избранное:Добавить в избранное
- Отзывы:
-
Ваша оценка:
- 100
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
Drzewo wieczności: краткое содержание, описание и аннотация
Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Drzewo wieczności»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.
Drzewo wieczności — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком
Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Drzewo wieczności», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.
Интервал:
Закладка:
Czemu sobie tutaj nie zostać?! Ciepłe powietrze, ciepła ziemia, rodzinny las dookoła i czyste gwiazdy nad głową. Dobrze jest tak leżeć i marzyć i coś sobie cicho nucić. Nikt tędy nie pojedzie, nikt tędy nie pójdzie. To nie miasto, w którym porządnemu człowiekowi nawet dowoli poleżeć nie pozwolą pośrodku ulicy!
Dojechaliśmy do niedużej wioski, otoczonej lasem, wśród sadów, pod namiotami olbrzymich drzew, jak gdyby zatopionej w zielonym morzu, jakby zanurzonej w zieleni i żółtawym półmroku.
Wieczór był łagodny. Dawno osiadł pył po przejściu stada - a może go wcale nie było, może krowy również nocowały w lesie? Szare chaty z grubych bierwion aż na uszy nasunęły czapki strzech - może drzemały, może marzyły przy wtórze pieśni?
Pieśni rozlegały się powszędy. Nad bierwionami u chat, nad ławkami, nad przyzbami, nawet nad stawami. Wszędzie siedziały kobiety i dziewczęta, starzy i dzieci, wszyscy odświętnie ubrani na podobieństwo naszej starej. Rozmaitość strojów, barw i odcieni, rozmaite upodobania, wyrażone z rozmaitą umiejętnością. Dzięki temu jednak wieś przypominała bukiet, odbicie czerwonych blasków w wodzie. Wszyscy byli w strojach niemal takich samych, jak za Władzimira, jak za czasu wojen z Tatarami, jak wtedy, gdy w tych miejscach buszował płomień powstania, wznieconego przez Krywaszapkę.
A nie robiło to wrażenia staroświeckości i nie było śmieszne, gdyż jednak byli to ludzie dwudziestego wieku i wiele wiedzieli.
To tylko była jakaś wielkość.
Homer i pieśni liryczne nigdy się nie starzeją. Starzeją się liczne pieśni współczesne. Starzeją się filmy, podobne do oper w biały dzień pod czystym niebem, starzeją się i wzbudzają śmiech.
A TO było wielkością.
Oto w dwudziestym wieku wśród tych ludzi zabawnymi byliśmy właśnie my - w naszych miejskich, w dodatku znoszonych, roboczych ubraniach. Zresztą nowe także byłyby czymś poczwarnym. Harmonią byli tutaj oni. Doskonałością też byli oni. Staroświeckimi i zbytecznymi, właśnie z punktu widzenia dwudziestego wieku, byliśmy my. Byliśmy jakimś tutaj dysonansem.
Wśród tych ludzi przyjaciel Tolika, Rosjanin, wstydził się swojej literackiej rosyjskiej mowy, ja zaś swojej miejskiej, białoruskiej. Staraliśmy się jednak nie pokazywać tego po sobie. Rosjanin przeważnie ograniczał się do słuchania, ja zaś wdałem się w pogwarkę i żarty, starałem się pochwycić ich tutejszą intonację, udawać nieprzekazywalną muzykę ich powiastek. I o dziwo! To mi się udawało!
A może oni po prostu udawali tylko, ze względu na swoją odwieczną delikatność, że niczego nie zauważają, ale nie, chyba nie?!
Kiedyś już coś takiego mi się przydarzyło. Słuchałem, jak gra na żalejce wiejski pastuch, ładny i czysty jak gołąb, siwy dziad. Wtedy także był wieczór, słyszało się przeżuwanie krów. Wydawało mi się, że wszystko rozumiem, dziad zaś jak gdyby mnie przejrzał, wytarł żalejkę o rąbek koszuli i podał mi ją:
- Masz!
A ja, jakby to było całkiem oczywiste, wziąłem i... zagrałem. A to dlatego, że pojąłem, iż nie jest tu potrzebna wcześniej wymyślona melodia, że powinno przemówić serce. To ono ma kierować dmuchaniem i palcami rąk, reszta przyjdzie sama, bo ta muzyka to tylko akompaniament do wieczoru.
- Dobrze! - powiedział dziad. - Doszło do mnie.
Coś podobnego działo się i tutaj. Siedzieliśmy i rozmawialiśmy, śmialiśmy się, czekając na naszego dziada. Chcieliśmy, żeby jeszcze dzisiaj ktoś pokazał nam ów dąb. Jutro zaś pojechalibyśmy na zdjęcia, nikomu tym nie sprawiając kłopotu. I nasz dziad oświadczył się z gotowością. Ostrożnie, ze względu na starą wyraziliśmy powątpiewanie co do jego stanu. I wtedy się zaczęło! Dziad zmył nam głowy, każdemu detalicznie i hurtem! Oświadczył, że nikt lepiej niż on nie orientuje się, gdzie jest ten dąb, że tysiące razy w swoim długim życiu do niego chodził, bywał pod nim jeszcze jako dziecko, że nikt nam tak dobrze nie wskaże, gdzie mianowicie rośnie "tyszczu hadou" ów dąb. Wyraziliśmy zgodę i w pokorze na niego czekaliśmy.
A kobiety wciąż śpiewały. Patrzyłem na ich piękne twarze, na ich warkocze lniane lub czarne jak smoła (pośrednich kolorów nie było), na ich stroje i czułem się dobrze, jak rzadko kiedy. A to dlatego, że te gorsety i spódnice były zawsze takie, nie miały nic wspólnego z operowymi małpiszonami w łapciach. Świadczyły o tym ich spracowane ręce, które teraz spoczywały na spódnicach przez nie same wytkanych. Ręce, które wynosiły słano z błot i z polan umiały wykonywać tysiące różnych czynności. Ręce, które w trudzie zdobywały swój "chleb powszedni".
Po jakie licho byliśmy im potrzebni! Ich pieśni płynęły nad wsią ku złotym nawisom zachodu. Płynęły nad tą smętną, wieczorną, jak gdyby zapomnianą ziemią. Pieśni te budziły podziw. Mówiły o miłości, o koniku wronym i dalekiej drodze, o zdradzie i zazdrości, o tych dębach - o wszystkim, co było i zawsze będzie na ziemi.
Stary wyszedł z chaty jak odmłodzony. Odświeżona twarz, nawet nieco uroczysta w wyrazie. Biała, płócienna koszula z bogatą wyszywanką. Z powagą usiadł obok kierowcy i - żeby słyszały kobiety - władczo powiedział:
- Poganiaj!
I wtedy właśnie urodziwa i czarniawa mołodyca o śnieżystych zębach powiedziała:
- O, i masz ci! A ja tu życie przeżyłam, a tego dębu tak i nie widziałam!
Śmiały się jej oczy. Zaprosiłem ją, żeby pojechała z nami, ona zaś nawet przywstała, ale koleżanki siłą wciągnęły ją z powrotem, wołając, że to nie wypada jechać samej "z takimi", do nas zaś, żebyśmy prędzej ruszali.
Musiałem zadowolić się jedynie przezwiskiem "zerwiroga", spokojnie usiąść i bacznie wszystkiemu się przypatrywać.
Gazik z drogi skręcił w lewo, stary opowiadał coś o tym, ile ten dąb ma lat, na jakich patrzył ludzi i jakie widział wydarzenia. Brali w nich udział z jakiegoś powodu Szwedzi (było ich wyjątkowo dużo!), caryca Katarzyna, Francuzi (też w dużych ilościach) i własny dziada pradziad! Co jakiś czas przerywał te swoje ciekawe reminiscencje historyczne wołaniem:
- Poganiaj... aaaaaniaj!
...Było to miejsce nizinne, mgła, niby dusze przodków, czuwała nad dołami, pełnymi przezroczystej wody. Za dnia była ona prawdopodobnie w kolorze mahoniu, teraz czerniała jak smoła. Wyzierały dawne poręby porośnięte młodniakiem, maliną i jeżyniakiem. Z głębi strzępami wciąż wypełzała mgła. Było bezludnie i cicho, złoty i szafranowy zachód szeroką smugą dopalał się gdzieś właśnie za olbrzymami.
Gazik nasz w tej sytuacji sprawiał szczególne wrażenie, wyglądał jak maszyna czasu.
- Poganiaj!.. aaaaniaj!
Głusza, zostawiony w niej przez kogoś smutek. Jak gdyby i nigdy nie było książąt kijowskich, Wańki Krwawego, Piatruchy Męczyciela. Było tak, jakbyśmy to dopiero my przyszli pod ten chłodny zwis nieba, pod pierwszą gwiazdę na nim o krynicznej czystości, do złotego ikonostasu zachodu.
I znowu puszcza. Znowu olbrzymie pni puszczańskich bohaterów, za ich plecami płoną skrzydła setek ognistych ptaków. Płoną i dogasają w dymie ciszy.
Naraz ujrzałem: ponad wszystkimi drzewami, ponad światem wznosiła się niezbyt gęsta, ale potężna wierzchowina i kilka olbrzymich konarów. Wspaniały jak kolumna, wymagający wielu rąk, by go objąć tuż nad ziemią, wyprostowany, coraz cieńszy, im wyższy, doskonały w swoim potężnym kształcie, stał pośród lasu, wśród swoich synów, wnuków, prawnuków i dalekich potomków leśny ten kolos. Wydawało się, że liczy pięćdziesiąt albo i sześćdziesiąt metrów wysokości, gdyż wyrastał ponad wszystko na ziemi. Równo wyprostowany do samej niemal wierzchowiny, gładki jak marmur o korze (tak wydawało się w półmroku) niemal bez szurpatości, bez mchu i odrośli, tylko gdzieś w górze rozprzestrzeniał swoje łapska.
Читать дальшеИнтервал:
Закладка:
Похожие книги на «Drzewo wieczności»
Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Drzewo wieczności» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.
Обсуждение, отзывы о книге «Drzewo wieczności» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.