klapę i zajrzał do piwnicy.
Pustka, cisza, bezruch, zapach wilgoci, pleśni i starej cegły. Oparł się o stół
i wówczas usłyszał skrzypnięcie. Ktoś wchodził lub schodził po schodach. Od-wrócił się z rewolwerem w dłoni. Skrzypienie schodów ucichło. Były puste.
— Cholera — zakl ął.
Wróg musiał jakoś się przyczaić, gdy sprawdzał sień, a teraz wymkn ął się na górę. Otworzy sobie okno, zeskoczy, ostatecznie pierwsze piętro to żadna wysokość, i zniknie.
Z broni ą w dłoni rzucił się po schodach na górę. Pusto. Sprawdził wszystkie pomieszczenia i każde okno. Żadne nie zostało otwarte. W pokojach oczywiście nikogo nie było. Zdenerwowany zawrócił do salonu. Telewizor milczał, ogień na kominku pełgał jeszcze leciutko, powinien dołożyć kilka szczapek, żeby starczy-
ło do rana. Spostrzegł go nagle. Intruz pochylał się nad jego perskim dywanem.
32
Wystrzelił kilkakrotnie, celuj ąc w nogi, a potem zapalił światło, żeby zobaczyć, kogo stukn ął. Podłoga była czysta. Żadnego trupa czy rannego. Nigdzie nie widać też było śladów krwi.
— Oops — powiedział sam do siebie. — Przecież go trafiłem?
Niespodziewanie poczuł, że ktoś mu się przygl ąda. Odwrócił się gwałtownie. Czerwona kropka celownika spoczęła na zamkniętych drzwiach. Nikogo. Raz jeszcze obszedł cały dom. Wszędzie było pusto i cicho.
— To z przepracowania — powiedział, a potem poszedł do swojej sypialni i waln ął się na łóżko. Nic mu się nie śniło.
II
Wiatr wył za oknem, ale potrójne szyby, osadzone w aluminiowych ramach, z uszczelkami z silikonu, sprowadzały to wycie do cichego szmeru. Wiatr targał gałęziami klonów rosn ących między paskudnymi czynszówkami z czerwonej cegły. W pomieszczeniu było prawie mroczno, jedynymi źródłami światła by-
ły kominek i telewizor. Paweł rozwalił się jak basza w fotelu, wyci ągnięte nogi oparł na krześle. Drzemał. Gazeta z programem wysunęła mu się z ręki i leżała na podłodze. Z kieszonki koszuli wystawał mu pilot od telewizora. Napięty materiał
wcisn ął niektóre guziki, ale urz ądzenie celowało w sufit. Podłoga zaskrzypiała.
Paweł ockn ął się. Minęło pięć dni i to, co przeżył tamtego pi ątkowego wie-czoru, zatarło mu się już częściowo w pamięci. Uchylił oczy i bezmyślnie omiótł
nimi pokój. Ktoś pochylał się nad dywanem. Tak jak wtedy. Ktoś pochylał się nad perskim dywanem wartym siedem tysięcy nowych złotych. Paweł poderwał się z fotela, sięgaj ąc pod oparcie. Dłoń zacisnęła się na kolbie rewolweru. Odbezpieczył z trzaskiem i wycelował, ale nikogo tam już nie było. Gdy zrywał się, pilot wypadł mu z kieszeni i uderzył o podłogę.
— Ej, ty! — rozległo się gdzieś z boku. — Do ciebie mówię.
Odwrócił się i strzelił trzy razy. Telewizor raniony śmiertelnie wydał dziwny dźwięk i eksplodował. Paweł otarł pot z czoła i bezmyślnie popatrzył na pozosta-
łości urz ądzenia i zasłan ą odłamkami szkła podłogę.
— Cholera — powiedział sam do siebie.
W tej chwili rozległ się dzwonek do drzwi. Wyci ągn ął tylko wtyczkę z gniazd-ka i zbiegł na parter. Zatrzymał się przy drzwiach.
— Kto tam? — zagadn ął.
— Policja — usłyszał. — Proszę otworzyć.
Popatrzył przez judasza, trzej faceci za drzwiami faktycznie wygl ądali na gliniarzy, a zza załomu muru błyskało coś na żółto i na niebiesko, zapewne przy ulicy Wawelberga zostawili radiowóz. Ale on już nie takie sztuczki widział w swoim życiu.
33
— Proszę wsun ąć legitymację policyjn ą przez szparę na listy — powiedział.
Jeden z gliniarzy spełnił jego prośbę. Legitymacja upadła mu do stóp. Podniósł j ą i obejrzał. Była autentyczna. Oczywiście mogła też być perfekcyjnie pod-robiona, stoj ący za drzwiami mógł j ą ukraść lub kupić na bazarze, ale przy za-chowaniu pewnych środków ostrożności mógł ich wpuścić. Przekręcił zasuwkę.
Pchn ął drzwi, a sam cofn ął się szybko w tył. Gdyby coś próbowali, miał ich jak na strzelnicy.
Weszli. Raz jeszcze zlustrował ich szybkim spojrzeniem i odetchn ął z ulg ą.
— Dzień dobry, czego panowie sobie życz ą? — zagadn ął uprzejmie.
— To pan strzelał? — zapytał rzeczowo najwyższy z nich.
— Ja. — Nie było sensu się wypierać, bo ci ągle jeszcze trzymał w dłoni rewolwer. Kropka celownika laserowego tańczyła po podłodze. Wył ączył go i za-bezpieczywszy spluwę, umieścił j ą troskliwie w kieszeni.
— No cóż. Przepraszamy za najście, ale mamy obowi ązek zapytać, do czego pan strzelał?
Poczuł, że czerwieni się idiotycznie.
— Obudziłem się niespodziewanie i przestraszony rozwaliłem mój telewizor — powiedział wreszcie.
— Możemy się tu trochę rozejrzeć?
Wiedział, że o to zapytaj ą, ale nie widział najmniejszych przeciwwskazań.
— Proszę — zrobił ręk ą zachęcaj ący gest.
Obejrzeli telewizor i trochę się obśmieli koszmarnym rechotem. Paweł po-myślał, że musieli się go nauczyć od zatwardziałych kryminalistów. Wyłuskali z wraku trzy kule.
— Przepraszamy za najście — powiedział ten najwyższy. — Ale sam pan rozumie, taka strzelanina, a tu jest niezbyt spokojna dzielnica.
— Dla mnie żaden kłopot. Dziękuję za troskę.
— Za troskę? — zdziwił się gliniarz.
— Przecież to mnie mogli zastrzelić.
— Ach tak. Nie boi się pan tu mieszkać?
— Mam szyby oklejone foli ą antywłamaniow ą, na dole w warsztacie s ą kraty, broń mam cały czas pod ręk ą.
Gliniarz coś sobie przypomniał i poprosił go o okazanie pozwolenia na broń.
Wisiało na ścianie oprawione w ramki i oszklone, co wywołało kolej ą salwę koszmarnego rechotu.
— To pan nie wie, co tu było przedtem? — zagadn ął znowu gliniarz.
— Chym, dom średniej kadry technicznej zakładów Wawelberga. Tak mówił
właściciel.
— Pan to kupił, czy tylko wynajmuje?
— Wynajmuję, choć rozmawiałem już z właścicielem, za rok może za dwa lata jak interes dobrze pójdzie. . .
34
— A to ma pan jeszcze szansę się wycofać — powiedział gliniarz.
— Przepraszam, co pan chce przez to powiedzieć?
— To nie jest dobre miejsce. Nawet nie chodzi o okolicę. Ten dom stał wiele lat pusty i niszczał. Władze dzielnicy skazały go, ot tak, na zapomnienie. Na dole, tam gdzie ma pan warsztat, była odlewnia, jeszcze za socjalizmu. Robili w gipsie popiersia Lenina i różnych tam takich partyjnych gierojów. Ale potem się wycwa-nili i zaczęli odlewać z br ązu.
— Odlewać z br ązu, ot tak w mieszkaniu?! — zdumiał się Paweł.
— No właśnie, coś im źle poszło i całe piętro wypaliło doszczętnie. A potem z piętnaście lat nikt tu nie zagl ądał. Wykosztował się facet na remont, ale mieszkać tu nie chciał — rozejrzał się na boki i zniżył głos do szeptu. — To podobnie wygl ądało. Wsadził w coś sześć kul i skoczył oknem. Nogę złamał.
— Chym, nie widzę zwi ązku.
— Ludzie gadali, że ducha zobaczył, a to tradycyjnie podobno, złe miejsce.
Żadna matka tu dzieciaka nie zostawi na podwórku po zachodzie słońca.
— Skoro to zła dzielnica. . .
— No, nie taka znów najgorsza, nie przesadzajmy. Na s ąsiednich podwórkach, to zabawa do dziesi ątej, przy latarniach łebki kopi ą piłkę, aż miło. A tu nie.
Ludziska maj ą coś w rodzaju instynktu samozachowawczego. Nawet nie wiedz ą, dlaczego coś robi ą, ale podświadomość myśli za nich.
— Jak byłem mały — powiedział drugi gliniarz — mieszkałem tu niedaleko — machn ął ręk ą. — To też mówili, że tu straszy. Podobno dwóch z tej odlewni się pochlało i zostali na noc, gdzieś w kanciapie, na zapleczu. I coś ich tak wystra-szyło, że jeden posiwiał, a drugi zwiewał przez podwórko, nios ąc Lenina z br ązu w objęciach i krzycz ąc, że ma światopogl ąd materialistyczny i że duchów nie ma, więc żeby się od niego odczepiły. Całkiem mu odbiło.
Читать дальше