Jeden z Ukraińców wypluł niedopałek papierosa.
— To zależy tylko od tego, czy macie pieni ądze.
Polak kiwn ął głow ą. Skin ął na jednego ze swoich pomagierów. Ten powoli otworzył walizeczkę trzyman ą w ręce. W ciemnym w ąwozie zabłysła zielona poświata.
— Trzy miliony, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami. Teraz pokażcie towar.
Gość zza Buga wahał się przez chwilę.
— Trzy miliony baksów, to nie jest zbyt wiele za głowicę atomow ą — powiedział. — Ale ja nie mogę mieć własnego zdania w tej kwestii. Jeśli tylko pieni ądze s ą prawdziwe. . .
— Jeśli towar jest prawdziwy. . .
Jeden z Ukraińców na znak szefa otworzył tylne drzwiczki samochodu. Na kawale brezentu stało coś w rodzaju beczki wyposażonej w kilka anten i jak ąś ażurow ą konstrukcję. Beczka była oznaczona symbolem powszechnie używanym do oznaczania różnych rzeczy wydzielaj ących promieniowanie.
22
Jeden z Polaków wyci ągn ął z kieszeni licznik Geigera i zbliżył do urz ądzenia.
Wskazówka stała nieruchomo.
— Lipa! — wrzasn ął.
— Co się nie zgadza? — ukraiński mafioso usiłował załagodzić sytuację.
— Nie wydziela promieniowania, a przecież w środku powinien być zarówno deuterek litu, jak także cez używany do odpalenia.
— Sprawdźcie naszym — podał mu swój cicho cykaj ący licznik.
Bandyta, któremu takie cykanie dość jednoznacznie się kojarzyło, uderzył go po ręce.
A potem wybuchła strzelanina. Gdy echo wystrzałów ucichło, okazało się, że wysłannicy mafii zza Buga zapewne w towarzystwie duszy jednego z Polaków, który zaliczył więcej ran postrzałowych w przeliczeniu na metr kwadratowy ciała, znajduj ą się w drodze do piekła. Szef obrzucił pobojowisko szybkim spojrzeniem.
— Wymiękamy st ąd — zakomenderował. — Ciała do furgonetki, bierzemy też ich wóz. Ty, Mielony, poprowadzisz nasz ą gablotę.
— A, co z t ą atrap ą?
— Wywal. Po kiego grzyba nam ten złom?
Mielony podszedł i z trudem wyci ągn ąwszy brezent z głowic ą, zwalił j ą na ziemię. Ważyła co najmniej sześćdziesi ąt kilo. W parę chwil później w w ąwozie nie było ani śladu po zwłokach czy samochodach. Kałuże krwi zasypano piaskiem.
Gdy powiał wiatr, zniknęły ostatecznie.
Jakiś czas później, gdzieś koło pierwszej, przejeżdżaj ący drog ą nad w ąwozem, Jakub Wędrowycz dostrzegł k ątem oka błysk metalu.
— Nu postój — powiedział do swojej klaczki, a potem zlazłszy z fury podreptał do dziwnego obiektu.
— Ki diabeł? — mrukn ął do siebie. — Musi stara pralka?
Wydobył z kieszeni ślusarski pilnik i opiłował kawałek taśmy z jasnozłoci-stego metalu, która obiegała korpus dziwnego urz ądzenia wokoło. Roztarł opiłki między palcami.
— Cie choroba — powiedział sam do siebie. — Musi, co mosi ądz — przez chwilę obliczał w pamięci. — Będzie ze dwadzieścia pięć kilo, jeśli pod t ą skorup ą nie ma więcej. A dwadzieścia pięć kilo, to ze czterdzieści piw „Perła”. Udany dzień.
Zarzucił sobie głowicę na ramiona. Była ciężka jak diabli, ale on, mimo osiemdziesi ątki na karku, dał sobie z ni ą radę. Nie takie rzeczy zdarzało mu się nosić.
Rzucił ciężar na wóz i zawrócił. Klacz zarżała.
— Nu brezent został — powiedział do niej uspokajaj ąco. — Brezenty nie rosn ą na drzewach, a może się przydać. Spodnie uszyć albo kurtkę. . .
Zarżała ponownie. Wyraźnie była z czegoś niezadowolona. Ale co on na to mógł poradzić? Zwin ął brezent i wdrapał się na furę.
— Wio do domu, maluśka — powiedział.
23
Spod ławki wydobył manierkę z bimbrem i odkręciwszy wieczko, przyłożył
j ą do ust. Piło mu się niewygodnie, z każdym szarpnięciem wozu zalewał sobie obficie koszulę, ale nie przejmował się tym. Musiał przecież troszkę poświętować.
Taki łup. . . Klacz szła jak po sznurku.
— Nu w domu rozkręcimy to ustrojstwo i zobaczymy — powiedział bardziej do siebie niż do niej. — Żelazne kawałki da się na złom. A mosiężne. . . — zastanowił się i dla wzmocnienia pracy mózgu poci ągn ął łyk. — A mosiężne też na złom — rzucił odkrywczo. — A potem „Perełkę” w gardło.
Skomplikowane zadanie zostało rozwi ązane. Jak zwykle, kiedy mógł wprowadzić mózg na wyższe obroty. Bimber wkrótce zacz ął go rozbierać, więc w pewnej chwili po prostu chlapn ął w tył i zasn ął na dnie wozu.
*
*
*
Pukanie do drzwi komendy wyrwało posterunkowego Birskiego ze snu.
— Proszę — zachęcił nieznanych interesantów.
Interesantów było dwóch. Mieli na sobie skórzane kurtki wypchane w okolicy lewego biodra i trzymali w rękach legitymacje.
— Urz ąd Ochrony Państwa — powiedział jeden z nich.
— Posterunkowy Birski — przedstawił się.
— Wiemy — najwyraźniej ich nazwiska były tajne, a może nawet ściśle tajne.
— Czym mogę służyć?
— To, czego się pan teraz dowie, ma na zawsze pozostać tajemnic ą.
— Tak jest.
— W dniu wczorajszym ukraińska mafia ukradła głowicę j ądrow ą o mocy trzydziestu megaton.
Birski zrobił się zielony na twarzy, ale zaraz mu przeszło.
— Udało nam się namierzyć przewoż ący j ą samochód. Był pilotowany dyskretnie, poczynaj ąc od przejścia granicznego w Horodle. Niestety, nie upilnowali.
Samochód z głowic ą przejechał przez Uhanie i najprawdopodobniej później skierował się w stronę Krasnegostawu.
Birski opadł na krzesło. Wyobraził sobie mapę okolicy i wyszło mu, że bomba atomowa przejechała przez jego wieś.
— Hmm? — zagadn ął niezbyt inteligentnie.
— W zasadzkę koło Bończy wpadły dwa samochody. Furgonetka, któr ą prze-wieziono to świństwo i druga, która miała je odebrać. Kierowcy usiłowali się prze-drzeć i niestety nie udało się wzi ąć ich żywcem.
— A głowica?
— Jest gdzieś w gminie. Nie mogła zostać wywieziona z jej terenu, bo blokady stoj ą od dawna i każdy pojazd opuszczaj ący jest dyskretnie prześwietlany.
24
— To znaczy, że mam tu gdzieś, na swoim terenie bombę atomow ą. . .
— Ściślej mówi ąc wodorow ą.
— Ale to taka. . . z grzybkiem? — narysował palcem na stole.
— Tak. Z grzybkiem.
— O mocy, gdy wybuchnie, jak trzydzieści tysięcy ton trotylu. . .
— Dokładnie.
— I kiedy ona. . . ten tego?
— W każdej chwili. Wystarczy odkręcić pokrywę i zewrzeć na krótko druty.
To może zrobić nawet zwykły złodziejaszek maj ący wprawę w samochodach.
Birski bez słowa wyszarpn ął z kieszeni odznakę i rzucił j ą na stół. Czapkę cisn ął w k ąt i zacz ął zdzierać z siebie policyjny mundur.
— Wybiera się pan dok ądś? — zaciekawił się drugi z agentów.
— Tak. Właśnie postanowiłem przestać być gliniarzem. Mam socjalistyczn ą przeszłość. Chcę zostać negatywnie zweryfikowany. W tym celu natychmiast przechodzę do cywila, aby nie kalać munduru swoj ą w nim obecności ą. . .
Agent waln ął go spokojnie sierpowym w twarz.
— Uspokój się człowieku. Musimy to znaleźć, zanim wyparuje ta zakichana gmina. Rozumiesz?
Birski przełkn ął wybity z ąb.
— Tak.
— Potem możesz iść do cywila, choć s ądzę, że odnalezienie tego świństwa zapewni ci order i awans.
— Tak jest. Ku chwale ojczyzny. Jak mam znaleźć?
— Tak to wygl ąda — agent podał mu fotografię. — A tu masz licznik. Jeśli zapiszczy to znaczy, że znajduje się w odległości trzech metrów lub bliżej, bo taki ma zasięg. Trzeba przejrzeć wszystkie rowy, dziury w ziemi i gospodarstwa. To kruszyna, zaledwie sześćdziesi ąt kilo. Mogli schować j ą wszędzie, ale najprawdopodobniej gdzieś blisko drogi. My też się rozejrzymy.
Читать дальше