Paweł popatrzył na nich uważnie, ale nie wygl ądało na to, by mieli żartować.
Ich twarze były poważne i zmęczone.
— Może się panowie poczęstuj ą — wyj ął z barku tacę ciastek i orzechów.
Siedli przy stoliku. Gliniarze stali się rozmowni, pierwsze lody zostały prze-
łamane. Miał jeszcze trochę Martini, gdzieś w szafce w kuchni, ale zrobił tylko herbaty.
— Mówili — zacz ął ten najwyższy, z lubości ą wdychaj ąc aromat cejlońskiej liściastej — że tu było morderstwo, gdzieś jeszcze przed pierwsz ą światow ą. Tu mieszkali tacy tam młodsi technicy, zreszt ą to pan sam powiedział, dom kadry technicznej. Bo inżynierowie mieli gdzie indziej i tamtego domu już nie ma. Tu były nieduże mieszkania. Pan jak ma całe piętro dwieście metrów dla siebie, to pan jest król. A oni się tu gnieździli jak szprotki w oleju, znaczy w puszce. Z ro-dzinami i dzieciakami, tak, że nie mieli wcale lepiej niż ci w tych trzech kamie-nicach — machn ął ręk ą za okno. — Bo tam to mieszkali zwykli robotnicy z ro-dzinami. Była jeszcze czwarta kamienica trochę dalej, tam jest teraz taki trawnik, 35
i podsypane ziemi ą, ale kształt jak stała widać, bo to taki prostok ąt. J ą we wojnę rozwalili, a potem niby mieli remontować, ale szło to wolno i jakoś rozebrali w końcu. A więc tu był taki technik, już starszy facet i miał córkę. I on poszedł
jakoś do fabryki i przyłapał robotników jak z jakiejś maszyny części wykręcali czy coś. Doniósł na nich. . .
— Za pierwszym razem nie doniósł, bo był dobry człowiek — przerwał mu ten drugi, który mieszkał niedaleko. — Zagroził im, znaczy, że na nich doniesie, jeśli się powtórzy. Ale to była cała szajka, podkradali różne rzeczy i on się dowiedział, i poszedł do Wawelberga, i powiedział: było tak, a tak. I wszyscy, w sześciu albo ośmiu, bo jeszcze mieli wspólników na innych zmianach, wylecieli z roboty. No to postanowili się zemścić. Zaszli w nocy i tego technika i jego córkę zatłukli łomami czy rurami, ale ktoś to widział, albo słyszał, bo przecież takich rzeczy się nie da po cichu, i wylecieli z mieszkań technicy, zbiegli z kamienic, ci zwykli robotnicy i ich tu zaraz przy wejściu złapali. Jak się dowiedzieli, że ta dziewczyna, znaczy zabita, to ludzi szał ogarn ął, bo ona prowadziła ochronkę, takie tam przedszkole dla ich dzieci i jeszcze im coś tam pomagała dużo. I tych ośmiu, zaraz bez s ądu, na miejscu pobili na śmierć. To carska Ochrana nawet nie szukała, kto to zrobił, tylko tych osiem trupów zabrali i cał ą sprawę zatuszowali. Tak mi dziadek opowiadał.
Wysoki gliniarz skin ął poważnie głow ą.
— Można by poszukać u nas w archiwum — powiedział w zadumie. — Tyle tylko, że te stare archiwalia po wojnie podobno spalili, a zostały te nowsze, takie od lat trzydziestych. A te najnowsze to s ą już zupełnie nieciekawe.
— Tu ich zabili, w tym budynku? — zapytał Paweł.
— Tak, ale może pan spać spokojnie, nic nie zostało. Ten świrnięty literat, co to remontował, to zdarł wszystkie tynki, tu w środku były wszystkie ściany wybu-rzane, bo zmienił całkiem rozkład. Nawet podłogi s ą nowe, stare stropy były nieco wyeksploatowane. A tam — machn ął dłoni ą w stronę drugiego skrzydła. — Tam to w ogóle ściany popękały, fundament naruszony. Dopiero wsadzili w nie takie grube stalowe szyny, dwuteownik i zalali betonem, i to pomogło. A fundament też jakoś wzmacniał. Wykosztował się facet, aż przykro.
— Ale ruderę odszykował, nie do poznania — wtr ącił ten trzeci, który dot ąd się nie odzywał. — Bo jak tu zagl ądałem trzy lata temu, czy się w piwnicy narko-maniaki nie zbieraj ą, to strach było wejść. Cegły leciały na głowę, a tynk to leżał
na ziemi jak śnieg. A tu, gdzie pan teraz siedzi, to leżała kupa ziemi, ot takiej z próchnicy, starych desek, co zgniły i z tego rosła sobie topola. Była prawie taka gruba jak moje ramię.
— W pokoju?
— Dachu nie było. Ładnie rosła. Topole s ą odporne na warunki.
— Czas na nas. Wprawdzie miło się gawędzi, ale jeszcze trochę trzeba pojeź-
dzić.
— Przepraszam, że tak zatrzymałem. . .
36
— Nic nie szkodzi — klepn ął radiotelefon. — Jakby było coś pilnego, to da-liby znać.
Wychodzili już, gdy wpadł mu do głowy jeszcze jeden pomysł. Wyłowił z pu-dła cztery notatniki produkcji swojej fabryczki.
— To na pami ątkę — powiedział. — I jeden dla kumpla w radiowozie.
— Ładne — ucieszył się wysoki gliniarz. — Pewnie niezły interes?
— Jaki tam interes, dwie hurtownie w całym mieście skusiły się na większe partie, a tak nikt tego nie chce brać. Na razie mam pieni ądze, żeby jeszcze przez trzy miesi ące płacić ludziom, a potem będzie trzeba chyba zawiesić produkcję.
— Ludzie nie maj ą gustu — stwierdził drugi gliniarz.
Podziękowali i poszli. Wrócił do salonu i pozbierał kawałki telewizora.
Szklanki po herbacie wyniósł do kuchni. Potem raz jeszcze zajrzał do wszystkich pomieszczeń. Wszędzie było pusto. Poszedł spać.
III
To było w sobotę. Choć właściwe to już była niedziela. Nowy telewizor szumiał cicho. Paweł siedział w fotelu ze słuchawkami na uszach. Rżał ze śmiechu, ogl ądaj ąc powtórkę z jakiegoś Talk Show. Gościem programu był jakiś pieprz-nięty staruszek, wygrzebany przez prowadz ących gdzieś na Lubelszczyźnie, niejaki Jakub Wędrowycz. Staruszek ubrany był w złachmanion ą jeansow ą kurtkę, na nogach miał gumofilce posztukowane drutem i łatane kr ążkami gumy z dętek rowerowych.
Przy plecionym ze sznurków od snopowi ązałki pasie, przytrzymuj ącym spodnie, uszyte z czegoś w rodzaju płótna workowego, wisiała pękata manierka, z której od czasu do czasu poci ągał łyk. Musiał tam mieć coś wysokooktanowego, bo rozkręcał się coraz bardziej. Z ust staruszka płyn ął stek tak potwornych bredni, że Paweł żałował już, że nie wł ączył magnetowidu.
— A niech pan powie — zagadn ął prowadz ący — co sprawiło panu w życiu największ ą trudność?
Staruszek zazezował w stronę kamery. Kamerzysta pokazał na zbliżeniu głę-
boko osadzone świńskie oczka gościa, po czym obraz odjechał trochę i w ekranie pojawiła się rosn ąca kępkami nieogolona od trzech dni broda. W brodzie tkwiły wióry i kłaczki czegoś, co mogło być pakułami lub włóknem z konopi.
— Największ ą trudność? — zdziwił się staruszek, po czym poskrobał się z frasunkiem po głowie.
Gdy tak się drapał, Paweł przypomniał sobie, jak kiedyś dawno temu w ZOO, ogl ądał drapi ącego się szympansa. Gest był niemal identyczny.
— No, chyba nauka pisania i czytania — powiedział Jakub. — Znaczy za cara to się uczyłem nie tego alfabetu, tylko tego, co nim Ruscy pisali, a teraz ten nowy, 37
to już kiepsko wchodził, bo chyba byłem za duży. Na małego dobrze wchodzi, potem już nie.
— To nie nauczył się pan czytać? — zaciekawił się prowadz ący.
— Jak to nie? — zdenerwował się Jakub. — Ja nawet ze cztery ksi ążki w życiu przeczytałem.
Prowadz ący uśmiechn ął się szeroko, po amerykańsku, pokazuj ąc zęby. Usta zaproszonego do studia drgnęły kilkakrotnie. Coś subwokalizował. Paweł pomy-
ślał, że chyba liczy zęby gospodarza programu.
— Dobrze, a co w życiu stanowi dla pana największe osi ągnięcie? — zagadn ął.
Jakub znowu poskrobał się po głowie.
— Tyle było tych sukcesów — powiedział w zadumie. — No, szacunek ludzi, który zdobyłem, różni tacy przyjeżdżaj ą, zachodnimi maszynami, pieni ądze daj ą, żebym pomógł. To pomagam. Na mnie nie ma mocnych, jeszcze się takie widmo nie wylęgło, żeby mi dało radę, choć bywało i ciężko — dorzucił w zadumie. —
Читать дальше