Dziwna para, pomyślał Wiktor. Zdumiewająca dysproporcja. Wyglądają jak w zepsutej lornetce — jeden w ogniskowej, wtedy drugi się rozpływa i na odwrót. Idealna niezgodność. Z młodym mężczyzną w okularach można by było porozmawiać o postępie, a z wysokim — nie… Ale ja was zaraz uzgodnię. Jakby mi was uzgodnić? No na przykład powiedzmy… Jakiś tam narodowy bank, podziemia… cement, beton, sygnalizacja… ten wysoki nabiera numer na sejfie, stalowa konstrukcja obraca się, wejście do skarbca stoi otworem, obaj wchodzą, wysoki nabiera numer na kolejnej tarczy, odsuwają się drzwi sejfu i młody po łokieć zanurza się w brylantach.
Doktor R. Kwadryga nagle się rozpłakał i złapał Wiktora za rękę.
— Nocować — powiedział. — Do mnie. Co?
Wiktor niezwłocznie nalał mu dżinu. R. Kwadryga wypił, otarł nos dłonią i kontynuował.
— Do mnie. Willa. Fontanna. Co?
— Fontanna — to nieźle pomyślane — zauważył wymijająco Wiktor. — A co jeszcze?
— Piwnica — smutnie powiedział R. Kwadryga. — Ślady. Boję się. Straszy. Sprzedam. Chcesz?
— Lepiej podaruj — zaproponował Wiktor.
R. Kwadryga zamrugał powiekami.
— Kiedy szkoda — powiedział.
— Kutwa — powiedział Wiktor z wyrzutem. — Taki byłeś od dziecka. Willi mu szkoda! No to się udław swoją willą.
— Ty mnie nie kochasz — gorzko skonstatował doktor R. Kwadryga. — I nikt.
— A pan prezydent? — agresywnie zapytał Wiktor.
— „Prezydent — ojciec narodu” — ożywiając się powiedział R…Kwadryga. — Szkic w złotych ramach… „Prezydent na pozycjach”. Fragment obrazu „Prezydent na ostrzeliwanych pozycjach”.
— I co jeszcze? — zainteresował się Wiktor.
— „Prezydent z płaszczem” — powiedział R. Kwadryga z gotowością. — Panneau. Panorama. Wiktor, znudzony, odkroił kawałek minogi i zaczął słuchać Golema.
— A więc Pawor — mówił Golem. — Niechże się pan ode mnie odczepi. Co ja jeszcze mogę zrobić? Sprawozdanie panu przedłożyłem. Pański raport gotów jestem podpisać. Chce się pań skarżyć na wojskowych — niech się pan skarży. Chce się pan skarżyć na mnie…
— Wcale nie chcę się na pana skarżyć — odpowiedział Pawor przyciskając dłoń do piersi.
— To niech się pan nie skarży.
— Ale proszę mi coś poradzić! Czy naprawdę nic mi pan nie może poradzić?
— Panowie — powiedział Wiktor. — Co za nudy. Ja już sobie idę.
Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Odsunął krzesło, wstał i czując, że jest już bardzo pijany, ruszył w kierunku baru. Łysy Teddy przecierał butelki i patrzył na Wiktora bez zainteresowania.
— Jak zawsze? — zapytał.
— Poczekaj — powiedział Wiktor. — O co to ja cię chciałem zapytać… Aha! Jak leci, Teddy?
— Deszcz — krótko powiedział Teddy i nalał mu czystej.
— Przeklęta pogoda zrobiła się w naszym mieście — powiedział Wiktor i oparł się o ladę. — Jak na twoim barometrze?
Teddy wsunął rękę pod ladę i wyjął „pogodnik”. Wszystkie trzy ciernie ściśle przylegały do błyszczącego, jakby polakierowanego trzpienia.
— Beznadziejnie — powiedział Teddy uważnie oglądając „pogodnik”. — Diabelski wymysł. — Następnie dodał po chwili namysłu. — A w ogóle, to jeden Bóg raczy wiedzieć, może on już dawno się zaciął — który to już rok pada deszcz, jak go sprawdzić?
— Można pojechać na Saharę — zaproponował Wiktor. Teddy uśmiechnął się.
— Śmieszne — powiedział. — Ten wasz pan Fawor, śmieszna sprawa, proponuj e mi za tę sztuczkę dwieście koron.
— Pewnie po pijaku — powiedział Wiktor — poco to jemu…
— Tak mu właśnie powiedziałem. — Teddy obrócił „pogodnik” i podniósł go do prawego oka. — Nie oddam — oznajmił kategorycznie. — Niech sobie sam poszuka. — Wsunął „pogodnik” pod ladę, popatrzył jak Wiktor obraca w palcach kieliszek i zawiadomił go. — Twoja Diana przyjeżdżała.
— Dawno? — niedbale zapytał Wiktor.
— Jakoś tak około piątej. Wzięła skrzynkę koniaku; Roscheper wciąż bankietuje, nijak nie może przestać. Goni personel po koniak, nalana morda. Poseł do parlamentu… Ty się o nią nie boisz?
Wiktor wzruszył ramionami. Nagle zobaczył Dianę obok siebie. Pojawiła się przy barze w mokrym płaszczu deszczowym z odrzuconym kapturem, nie patrzyła w stronę Wiktora, widział tylko jej profil i myślał, że ze wszystkich kobiet, które znał do tej pory, ta jest najpiękniejsza i że już nigdy więcej nie będzie takiej miał. Diana stała oparta o ladę baru i twarz miała bardzo bladą i bardzo obojętną i była najpiękniejsza — wszystko w niej było piękne. Zawsze. I kiedy płakała, i kiedy się śmiała, kiedy się złościła, kiedy było jej wszystko jedno, i nawet wtedy, kiedy marzła a już szczególnie — kiedy na nią nachodziło… Ale się zalałem, pomyślał Wiktor i pewnie jedzie ode mnie co najmniej jak od R. Kwadrygi. Wydął dolną wargę i chuchnął sobie pod nos. Nic nie poczuł.
— Drogi są mokre, śliskie — mówił Teddy. — Mgła… A poza tym powiadam ci, ten Roscheper — to na pewno dziwkarz, stary cap.
— Roscheper jest impotentem — powiedział Wiktor nTachinalnie przełykając wódkę.
— Ona ci tak powiedziała?
— Przestań Teddy — powiedział Wiktor. — Odczep się.
Teddy popatrzył na niego uważnie, potem westchnął, odchrząknął, przysiadł na piętach, poszukał czegoś pod ladą i postawił przed Wiktorem buteleczkę z amoniakiem i napoczętą paczkę herbaty. Wiktor spojrzał na zegarek a potem przyglądał się, jak Teddy niespiesznie bierze czystą szklankę, nalewa do niej sodowej, wpuszcza kilka kropli z buteleczki, wciąż równie niespiesznie miesza szklaną pałeczką. Potem podsunął szklankę Wiktorowi. Wiktor wypił, powstrzymał oddech i skrzywił się. Ostro obrzydliwy i obrzydliwie ostry powiew amoniaku uderzył w mózg i rozlał się gdzieś za gałkami oczu. Wiktor wciągnął nosem powietrze, które nagle stało się zimne nie do zniesienia i zanurzył palce w paczce z herbatą…
— Dobra, Teddy — powiedział. — Dziękuję. Zapisz na mój rachunek co tam trzeba. Tamci powiedzą co trzeba. Idę.
Starannie przeżuwając listki herbaty wrócił do swojego stolika. Młody mężczyzna w okularach ze swoim długim współtowarzyszem spiesznie pochłaniali kolację. Stała przed nimi jedna jedyna butelka — z miejscową wodą mineralną. Pawor i Golem zrobili sobie wolne miejsce na obrusie i grali w kości, a doktor R. Kwadryga objął rozczochraną głowę rękami i monotonnie mamrotał: „Legia Wolności opoką prezydenta”. Mozaika… „W szczęśliwym dniu imienin waszej ekscelencji”…, „Prezydent — ojcem naszych dzieci”. Portret — alegoria…
— Idę — powiedział Wiktor.
— Szkoda — powiedział Golem. — Ale życzę szczęścia.
— Pozdrowienia dla Roschepera — powiedział Pawor puszczając perskie oko.
— „Poseł do parlamentu Roscheper Nant” — ożywił się R. Kwadryga. — Portret. Niedrogo. Do pasa. Wiktor wziął swoją zapalniczkę, paczkę papierosów i poszedł do wyjścia. Za jego plecami doktor R.
Kwadryga jasnym głosem, oświadczył: „Uważam panowie że czas, abyśmy się poznali. Jestem Rem Kwadryga doktor honoris causa, ale na przykład pana sobie nie przypominam…” W drzwiach Wiktor zderzył się z grubym trenerem drużyny piłki nożnej „Bracia w sapiencji”. Trener był bardzo zatroskany, bardzo mokry i zszedł Wiktorowi z drogi.
Autobus zatrzymał się i kierowca powiedział:
— Jesteśmy na miejscu.
Читать дальше