Uchylił skrzydło i wczołgał się do wnętrza. Zaduch i hałas uderzyły go niczym młot, jakby szyby stanowiły idealną barierę akustyczną.
Znajdował się na pomoście technicznym przecinającym rozległą halę produkcyjną. Pod sobą widział plątaninę torów i dziesiątki wagoników z węglem. Paleniska połyskiwały czerwienią. Dziesiątki umorusanych, przeraźliwie wychudzonych robotników, machając łopatami, dorzucały do pieców.
Dopiero po chwili spostrzegł, że harujący w dole ludzie są nadzorowani. Strażnicy budzili respekt. Dwumetrowe postacie, jakby goryle w przyciasnych granatowych uniformach i z imponującymi pałami u boków, stały na podwyższeniu. Wampir ostrożnie dotknął kładki
stopą. Zabrzęczała i zawibrowała.
Usłyszą? – zastanowił się. Hałas taki... A raz kozie śmierć...
W tym momencie na dole pojawił się kot. Wskoczył na jeden z wózków toczących się przed samym nosem nadzorców. W małpoludy jakby diabeł wstąpił. Puścili się w pogoń za wagonikiem. Kot zręcznie przeskoczył na kolejny. Robole z łopatami przerwali pracę i przyłączyli się do pościgu.
Teraz albo nigdy, zrozumiał wampir i puścił się kłusem po jęczącej i brzęczącej kładce.
Po drugiej stronie hali drzwi w ścianie wyprowadziły go na wąski balkonik, a drabina przeciwpożarowa pozwoliła osiągnąć poziom ziemi. Coś otarło się o jego nogi. Kot. Był utytłany węglem, ale najwyraźniej wyszedł z przygody bez szwanku.
– Jesteśmy już blisko – poinformował.
– Blisko czego?
– Starej Wzorcowni. W tej okolicy powinniśmy znaleźć Igora.
– Sądzisz, że zdołał dotrzeć aż tutaj? – wzdrygnął się Marek.
– A dlaczego nie? – zdziwił się kot. – Do tej pory przecież nie natrafiliśmy na żadne prawdziwe niebezpieczeństwa. Jeden menel, co przeskoczył przez mur, żeby znaleźć studnię, i jedna hala z potępieńcami to pryszcz w porównaniu z tym, co nas jeszcze czeka. No chyba że chcesz odpuścić? – Spojrzał badawczo.
– Idę po kumpla! Przyjaciela się nie zostawia. Akcje ratunkowe na zakładzie czy w kopalni prowadzi się do chwili, aż wszyscy znajdą się za bramą!
– No to prowadzimy dalej – westchnął zwierzak.
Przejście zaprowadziło ich do rozległej hali, tonącej w mroku. Wampir dzięki noktopii widział znacznie więcej, niż zdołałby spostrzec zwykły człowiek. Przed nim majaczyły meble.
Słyszał też daleki pogłos jakiejś rozmowy. Odbezpieczył spluwę. Spojrzał w górę, ale kota nie było widać. Ruszył naprzód.
Wokoło wyrosły meble. Starą halę zapełniono kredensami, biurkami, regałami i cholera wie czym jeszcze. Przez uchylone drzwiczki szaf kipiały całe festony sukien balowych. Teatralne maski wiszące na meblach wodziły za nim spojrzeniem pustych oczodołów. Rękawiczki balowe w wiklinowych koszach rozczapierzały palce. Szale wiły się niczym węże. Woń starych szmat i butwiejącego drewna mieszała się z zapachem pudru i radzieckich perfum. Zdarte baletki potupywały cicho. Strusie pióra przy kapeluszach szeleściły w przeciągu. Grzebienie na toaletce szczerzyły pożółkłe zębiska. Etole z lisów i norek czaiły się w półotwartej szufladzie.
Nieoczekiwanie wampir spostrzegł ruch kątem oka, poderwał spluwę i omal nie rozstrzelał
manekina okrytego tiulowym szalem. Wilcza szuba na widok pistoletu podkuliła ogon. Coś lekko pacnęło na sąsiedni stół. To kot wrócił.
– Gdzie jesteśmy? – zapytał ślusarz.
– Pojęcia zielonego nie mam. Nigdy tu nie byłem – przyznał kot. – Wygląda mi to na opuszczony teatr robotniczy.
– Teatr?! W tym dziadowskim zakładzie nawet w najlepszych latach orkiestry nie było!
W liceum obok to faktycznie, jakieś amatorskie przedstawienia wystawiano, fabryka nawet coś tam pomagała technicznie, ale tu...
– Nie wiem – mruknął kot. – Może zniosło nas do rzeczywistości alternatywnej?
– Są tu jakieś ślady Igora?
– Nie wiem, to psy tropią ludzi po śladach, ja jestem tylko kotem. Ale myślę, że do Starej Wzorcowni to tędy.
– Myślisz?
– Domniemuję – uściśliło kocisko. – Nieczęsto zapuszczałem się aż tak daleko. Anomalie
to anomalie. Tu nic nie jest oczywiste i brak czytelnych punktów odniesienia...
W tym momencie gdzieś z przodu rozległ się gong i zabłysło światło. Marek, kryjąc się za meblami, ruszył do przodu. Na scenę wyszła dziewczyna ze skrzypcami. Stała dłuższą chwilę, rozglądając się wokoło, i naraz wypatrzyła wampira kryjącego się za meblami.
– No nareszcie! Niech się pan nie czai, tylko proszę do mnie.
Rad nierad wdrapał się na podest.
– Dlaczego nie ma pan na sobie kostiumu?
– Zapewne dlatego, że nie gram w waszym przedstawieniu – wyjaśnił.
– Obiecano nam przysłać dodatkowych statystów do prób. – Skrzypaczka zrobiła nadąsaną minę.
– To pomyłka – zapewnił ją. – Idę do Starej Wzorcowni i trochę pobłądziłem. Nie wie pani przypadkiem, którędy można się tam dostać?
– Och nie, ta fabryka jest taka wielka, ciemna i ponura, niechętnie opuszczam teatr.
Podobno jest tu gdzieś biblioteka, ale nie umiałam jej nigdy znaleźć. Zresztą brygadziści są tacy niemili. – Znów wydęła wargi.
Wzięła z półmiska drewniane jabłko i wsadziła sobie do ust. Gryzła je, aż farba pryskała na boki. Drewniany ogryzek odłożyła obojętnie na blat.
– Jaką sztukę wystawiacie? – zapytał przez grzeczność i zaczął się powolutku wycofywać.
Wolał nie kontynuować znajomości z istotą posiadającą tak mocne uzębienie.
– Dysponujemy, niestety, tylko jednym scenopisem – westchnęła. – To będzie premiera sztuki „Don Juan Triumfujący”...
– A nie „Upiór w operze”? Albo raczej w operetce? – zakpił.
– Czepiliście się głupiego przezwiska, a przecież mam na imię Eryk – rozległo się za jego plecami, po czym gardło zdusił mu perski arkan, pleciony z wyprawionych kocich jelit.
Kurtyna opadła z trzaskiem gilotyny. Marek odwrócił się. Koniec arkanu trzymał
pokurczowaty typek. Koleś praktycznie nie miał twarzy. W pustych oczodołach świeciły słabo same źrenice. Nos był wyrwany jak z korzeniami, brakowało też kawałka górnej wargi. Skóra ciasno opinała czaszkę. Ręce nieznajomego przypominały szpony, widać było niemal każdą kostkę.
Marek wystrzelił trzykrotnie. Dwie kule umieścił w piersi wroga. Bez skutku. Istota musiała być od dawna martwa. Trzeci pocisk rozerwał nadgarstek. Palce zwisły bezwładnie.
Wampir szarpnął plecionkę i zdołał ją wyrwać.
– Kto takie draństwo wymyślił? – burknął, ciskając arkan na podłogę.
– Persowie, zdaje się – wyjaśnił kot siedzący na kładce technicznej nad sceną. –
A obecnie, jak to mówią, obywatele bratniego Iranu. Ze swoich kotów to wywlekali czy jak? Daj głupkowi w łeb i idziemy.
– W łeb? Mnie? Kompozytorowi wszech czasów? – zdumiał się upiór, patrząc na prawie odstrzeloną dłoń. – A za co?
– Za kobyle jajco. – Marek walnął prawym sierpowym. – Za koty!
Stwór był lekki. Siła ciosu dosłownie go zmiotła. Koziołkując w powietrzu, poleciał aż za kulisy, zarył głową o stojące tam biurko i znieruchomiał.
– Przedstawienie odwołane – warknął ślusarz do skrzypaczki.
Zapadnia otworzyła się jak głodna paszcza. Ale on był już daleko. Odrapane drzwi doprowadziły go do betonowego korytarza. Po ścianach biegły grube kable. Pod sufitem umieszczono nawiew powietrza.
– Schron czy co? – Ślusarz rozglądał się wokoło.
– Przeciwatomowy, pod szkołą numer sto dwadzieścia sześć – stwierdził kot.
Читать дальше