– Pistolet do zwrotu, łuski proszę po strzelaninie wyzbierać i zdać wraz z bronią.
Jesteśmy rozliczani z każdego naboju – bąknął. – Tylko proszę wrócić, bo gdyby, nie daj Boże, przepadł pan razem ze spluwą... Umie pan się z tym obchodzić?
– Umiem strzelać. Nawet do ścisłego kierownictwa się zdarzało. Byłem na dwu wojnach światowych i brałem udział w rewolucji. Nawiasem mówiąc, tu, na Druciance. – Marek wyszczerzył zęby w krzywym uśmiechu.
Dyrektor musnął kły spojrzeniem i uznał, że absolutnie o nic więcej nie musi już pytać.
Ta hala była opuszczona od lat, ale pozostawała na tyle blisko tych użytkowanych, że nic podejrzanego zazwyczaj się w niej nie działo. Marek przeszedł spokojnie wzdłuż palenisk i unieruchomionych przez korozję maszyn do produkcji lamp na gaz świetlny. Urządzenia były definitywnie martwe.
Diabli nadali te żarówki, pomyślał ze smutkiem.
Pamiętał, jak na bocznicę przyjechała laweta zastawiona drewnianymi skrzyniami.
Odbijali wieka łomami. Pachniało smarem i żywicą. Stal i mosiądz lśniły jak lustro. Wiatr rozwiewał paski rogoży. Ustawiali w halach obrabiarki, nowiutkie i błyszczące, prosto z poznańskich zakładów Cegielskiego. Nie zdążyli nawet dobrze wdrożyć produkcji, gdy z miesiąca na miesiąc okazało się, że wyroby są przestarzałe...
Postawił wiadro ze śledziami.
– Kici, kici – zawołał.
Kot Karola Wójcika, tricolor, wielki prawie jak ryś, zeskoczył mu pod nogi i mrucząc, otarł się o nogawkę. Ślusarz poczuł na łydce dotyk jakby ręcznika zmoczonego w lodowatej studziennej wodzie. Dotknięcie nieznanego...
– Słuchaj, kocie, muszę tam iść. – Wskazał drzwi.
– Za bardzo cię lubię, żeby cię wpuścić – odezwał się kot. – Porządny z ciebie gość, nie łaź tam. I schowaj tę łapówkę, bo się obrażę. – Trącił łapą blachę wiadra.
– Ty mówisz? – zdumiał się ślusarz.
– Tu, na granicy stref, prawie przy murze opuszczonych hal, mogę się porozumiewać w waszym języku – potwierdziło zwierzę.
– Igor poszedł rano do Starej Wzorcowni i do tej pory nie wrócił. Wiesz coś o tym?
Przechodził tędy?
– Zapewne tak. Przepraszam, że nie upilnowałem, nie sposób być wszędzie – mruknął
kot. – Bardzo niedobrze, że tam wlazł. Nierozsądnie. Skoro do tej pory nie dał znaku życia,
zapewne dopadli go miejscowi.
– Ci z mordami jak małpy? – Marek przypomniał sobie własną nierozsądną wycieczkę.
– Albo oni, albo mackowaci, którzy siedzą głębiej...
– Mackowatych do tej pory nie spotkałem i szczególnie nie mam na to ochoty – mruknął
Marek. – Ale cóż... Zobaczy się.
– Sam nie dasz rady. – Kot pokiwał ogonem jakby w geście ostrzeżenia.
– Ludzi nie mogę zabrać, za słabi na taką drakę, poginą. Znajomych wampirów nie zdążę ściągnąć. Zresztą nie mają przepustek, żeby wejść na zakład. Może wezmę zombiaka Zenka?
– Za krótko jest martwiakiem, brak mu doświadczenia, poza tym zombie za wolno biegają, tylko by nas opóźniał. Pójdę z tobą. Dawno nie było okazji do solidnej zadymy. – Kot przeciągnął się i wysunął pazury. Budziły respekt... – Będę przemieszczał się górą, po elementach dachu, i wskazywał drogę, z góry widać lepiej.
– OK. Zatem ja ruszam dołem...
Marek pchnął przerdzewiałe drzwi i znalazł się na niewielkim dziedzińcu otoczonym czerwonymi murami. Placyk już na pierwszy rzut oka wydał mu się podejrzany. Budynki wokoło wyglądały zbyt świeżo. Cegły jaśniały ciepłą barwą niedawno wypalonej gliny, kraty w oknach nie zdążyły zardzewieć, nawet szybki i luksfery błyszczały jak niedawno umyte. W halach coś dudniło – widocznie produkcja szła jak się patrzy.
Całkiem jak w tysiąc dziewięćsetnym, przypomniał sobie ślusarz. Ale nawet wtedy cegły nie leżały tak równiutko.
Dziedziniec dla odmiany wyglądał ohydnie. Pokrywało go czarne błoto, typowa mieszanina mazowieckiego piachu, miału węglowego, smarów i zhomogenizowanych odpadków.
W wielu miejscach stały kałuże wody. Z grzęzawiska sterczały jakieś badyle, bryły gruzu, trylinki i kawałki betonowych płyt. Pośrodku umieszczono betonowy krąg, jakby cembrowinę studni.
Wampir spojrzał w niebo. Było podejrzanie błękitne. Nie pasowało ani do pory dnia, ani nawet do pory roku. Westchnął i zrobił krok, stając na najbliższej trylince. Nic się nie wydarzyło.
Zlustrował powierzchnię błocka. Była nieruchoma. Ruszył więc przez dziedziniec, kierując się w stronę drzwi widocznych po przeciwnej stronie. Po drodze musiał minąć zagadkowy krąg...
Był już blisko, gdy spostrzegł stojący obok kijaszek, ozdobiony emaliowaną tabliczką.
„Studnia Życzeń” – głosił napis.
– Że niby co? – zdziwił się wampir. – Znaczy pieniążek można wrzucić, jak się z dziewczyną przyjdzie?
Na jego oczach napis na tabliczce rozmył się i wsiąkł w blachę, a potem spod białej emalii wyłoniły się nowe literki.
„Ta studnia spełnia jedno życzenie”.
– Dobre sobie – parsknął. – Ale jeśli to na poważnie, to chcę, żeby Igor wrócił.
Nic się nie wydarzyło.
– Chyba nie działa – burknął i rozejrzał się za kotem.
Niestety, zwierzaka nigdzie nie było widać. Marek przed opuszczeniem dziedzińca podszedł jeszcze do cembrowiny i zajrzał do środka. Nie sądził wprawdzie, że Igor będzie siedział w studni, ale widok kilku szkieletów w resztkach kufajek solidnie go zaskoczył. Po układzie kości domyślił się, że ofiary wrzucono do środka głowami w dół.
– Kurde! Czułem, że jest w tym jakiś haczyk! – parsknął i chciał się cofnąć, ale w tej
chwili coś ze straszną siłą uderzyło go w kark.
Stracił równowagę i poleciał w dół. Cembrowiny śmignęły mu przed oczyma i przydzwonił głową o dno, aż coś chrupnęło. Na szczęście kości dawnych ofiar trochę zamortyzowały upadek. Opadł na czworaka, rozrzucając pożółkłe żebra i czaszki. Pomacał szyję.
– Co najmniej jeden krąg trzasnął – ocenił. – Każdego ciepłego by to załatwiło. Czasem opłaca się być martwym...
Zrobiło się ciut ciemniej, na dno padł cień. No tak, ktoś go przecież wrzucił... Ślusarz spojrzał w górę. Jakaś paskudna morda pokryta szczeciną zasłoniła światło. Do studni zaglądał
kurdupel w kiepsko skrojonym garniturze.
– Nie będzie flaszki? – Na gębie napastnika odmalował się zawód.
– Jakiej flaszki...? – zdumiał się wampir.
– No bo jak kogoś tu wrzucam, to studnia flaszkę mi daje – w głosie nieznajomego odmalowało się głębokie rozczarowanie. – Czegoś się, frajerze, nie zabił? Zepsułeś, głupi ciulu, moją studnię!
To chyba znaczy, że to miejsce spełnia życzenia, ale nie za darmo. Najpierw trzeba kogoś złożyć w ofierze, domyślił się ślusarz.
– Tylko stąd wylezę, to dostaniesz, gnoju, takiego kopa, że w powietrzu z głodu zdechniesz! – warknął.
Rozejrzał się wokoło, badając miejsce swojego uwięzienia. Betonowe kręgi pokryte były szlamem. Ciężko będzie się wdrapać... Rozejrzał się i spostrzegł w jednej ze ścian wylot jakby kanału burzowego.
– Zepsułeś studnię, frajerze – wybełkotała morda i znikła. – Zapłacisz mi za to! –
dobiegło jeszcze z góry.
– Sorry, koledzy, pora się pożegnać – mruknął wampir do pożółkłych czaszek.
Uznał, że jeśli zaprze się plecami, to wprawdzie ufajda się niemożebnie szlamem, ale da radę wyleźć, odpychając się nogami... Przymierzał się właśnie do wspinaczki, gdy wredna fizjonomia pojawiła się ponownie.
Читать дальше