sprawców. Tak, tak, młody człowieku, major Nefrytow był cichym, bezimiennym bohaterem minionej epoki… Pomagaliśmy mu jak mogliśmy, udawało się a to wampira, a to zombiaka… I cały czas drżał
ze strachu przed dekonspiracją. Aż dotrwał do końca komuny. Wtedy mógł wreszcie pokazać dawnym towarzyszom zasłużonego „faka”
i zacząć żyć jak wolny i uczciwy człowiek. Spełniał swoje marzenia, żeby dorabiać się majątku ciężką, uczciwą pracą. Nie przewidział
tylko, że nawet po okrągłym stole ubecja zachowa wpływy. Pieprzone szwadrony śmierci. Zamordowali go, bestie… – Wampir ściszył głos. –
My, jego wspólnicy, mieliśmy wiele szczęścia, zmienialiśmy nazwy firmy i branże tyle razy, że w końcu oprawcy stracili nasz trop.
– Czyli wampiry, wilkołaki, utopce, zombie i inne takie nie istnieją?
– Młodzieniec wyraźnie odetchnął z ulgą.
– Przecież to wszystko już dawno temu wyjaśniła nauka. W wiekach ciemnoty i zabobonu chorych na porfirię zabijano, sądząc, że to wampiry. Délire de négation , czyli banalne zaburzenie psychiczne, znane dziś jako zespół Cotarda, zrodziło legendy o zombie. Nadmierne owłosienie ciała, typowe u osób chorych na hipertrichozę, było powodem do oskarżeń o wilkołactwo. Tak czy inaczej, jeśli mam ci, młodzieńcze, dać dobrą radę, zamiast bać się martwych, uważaj raczej na żywych. Bo to prawdziwi ludzie potrafią być stokroć gorsi od zmyślonych wampirów.
– Ta dokumentacja wyglądała dość wiarygodnie…
– Musiała tak wyglądać, tam przecież chodziło o życie człowieka!
O przetrwanie w gnieździe ubeckich szerszeni! W każdym razie byty bionekrotyczne nie istnieją. Nigdy nie istniały, to wszystko kreatywna sprawozdawczość. Czyli, mówiąc po ludzku, kompletne bzdury. Gdy komuna się zawaliła, a SB rozwiązano, major Nefrytow uznał, że nie ma sensu przekazywać tej pseudodokumentacji do archiwów, wszystko wywalili na najbliższy śmietnik. Bo i komu to potrzebne? Do kontenera w kartonach wynieśli i tyle. Szkoda twojego czasu na grzebanie w tych szpargałach.
– Dziękuję za wyjaśnienia. – Storm wstał z fotela.
– Nie ma za co – uśmiechnął się prezes. – Powodzenia, młody człowieku.
Kostucha
Kostucha siedziała w wygodnym fotelu przed kominkiem i grzała gnaty. Za oknem domku na pograniczu światów szalała paskudna jesienna burza.
Po krwistoczerwonym niebie wiatr pędził czarne chmury. W oddali połyskiwały światła ciężarówek, wiozących dusze grzeszników do piekła. Co jakiś czas Śmierć wyciągała kościstą rękę i pociągała z kubka niewielki łyk grzańca z piszczelówki, doprawionej arszenikiem. Ulubiony kruk ponuro krakał w klatce. Szczury piszczały pod podłogą. Błogi nastrój głębokiego relaksu przerwało nagłe pukanie do drzwi. Kubek wyśliznął się spomiędzy paliczków Kostuchy i roztrzaskał o kamienną posadzkę.
– Co jest, do cholery?! – zdumiała się Śmierć. Jak świat światem to ona przychodziła do ludzi, a jej nikt jakoś nigdy nie odwiedzał.
Znów zapukano, tym razem jakby mocniej.
– Eeee… proszę wejść! – wykrztusiła.
Zamka nie było, bo i po co? Drzwi otworzyły się z upiornym skrzypnięciem. W progu stanęli dwaj malowniczo obdarci starcy.
Niższy miał na sobie waciak i czapkę uszankę. Wyższy odział się w nieprawdopodobnie zszargany mundur.
– Dzień dobry – burknął ten mniejszy, roztaczając wokół
intensywną woń nadtrawionego alkoholu i starych skarpetek. –
Czekaliśmy i czekaliśmy, w końcu pomyśleliśmy, że sami się pofatygujemy.
– Niech się pani nie przejmuje, każdemu może się zdarzyć drobne
przeoczenie, my w każdym razie nikomu nie powiemy. – Wyższy uśmiechnął się do Śmierci jakby konfidencjonalnie.
– Ale o co chodzi?! – Kostucha wytrzeszczyła puste oczodoły.
– No o wypadek przecież – wyjaśnił Wędrowycz.
– Jaki znów wypadek!?
– O nasz wypadek – uściślił Semen. – Samochodowy… to znaczy kombajnowy raczej. Spaliśmy zachlani na polu i kombajn nas skosił.
– Kombajn was skosił? Ale jak to?
– Normalnie! Tam jest z przodu taki kręcioł z kolcami, który zawija zboże, a od dołu takie noże jak w pile. – Jakub pomagał sobie gestykulacją. – Ruszają się, ciach-ciach…
– Mój przyjaciel ma na myśli nagarniacz i podzespół tnący –
wyjaśnił kozak fachowo. – Zagarnęło nas i poszatkowało, potem wymłóciło i wywaliło tyłem. Czekaliśmy na panią przy miedzy, ale jakoś się nie doczekaliśmy. No to przyszliśmy sami.
– Zaraz, zaraz. – Śmierć podeszła do biurka rzeźbionego artystycznie w czaszki i zaczęła wertować aktualną księgę zgonów. –
Nie mam tu żadnego wpisu. Widocznie nie załatwiło was na amen.
Albo reanimacja się udała.
– Nie powiedziałbym – wycedził Jakub. – Generalnie, jak po nas przejechało, to nie było co zbierać. Flaki i inne kawałki rozrzuciło po ściernisku na przestrzeni trzydziestu metrów. Kombajnista, jak to zobaczył, najpierw się porzygał, a potem dopiero zadzwonił gdzie trzeba.
– Biorąc pod uwagę stopień fragmentacji ciał, jest kompletnie niemożliwe, żebyśmy się wywinęli – pokręcił głową jego towarzysz. –
Zresztą karetka z Krasnegostawu dojechała po czterdziestu minutach.
Nawet gdyby to był lekki wypadek, za późno na jakąkolwiek reanimację.
– A jaki cyrk był, szkoda, że pani nie widziała. Lekarze, zanim się zabrali do wypisywania nam aktów zgonu, najpierw przez kwadrans cucili tego ciula Birskiego. Zemdlał jak panienka – zarechotał
Wędrowycz.
– Jakub, nie śmiej się. – Przyjaciel dał mu łagodnego kuksańca.
– Dlaczego?
– Bo wobec śmierci należy zachować pełną godności powagę.
Rozumiesz, umieranie, przejście na tamtą stronę, odwieczne, niezgłębione tajemnice bytu i niebytu…
– Ano fakt, przepraszam. – Egzorcysta zdjął papachę i ukłonił się.
– Nic z tego nie rozumiem. – Kostucha podrapała się po czaszce. –
Ty! Zostaw to! – ryknęła nagle.
Wędrowycz wyciągnął właśnie z kąta jej ulubioną tytanową kosę i przykładał sobie ostrze do szyi, jakby sprawdzając, czy można się nim ogolić.
– Ale ja tylko… – Jakub odstawił narzędzie na miejsce. –
Pomyślałem, że skoro znalazłem, co trzeba, zaoszczędzę pani kłopotu i zrobię samoobsługę.
– Przepraszam za tego buraka, ale musi pani zrozumieć, że ze wsi jest, to i nie umie się zachować w towarzystwie – usprawiedliwiał
kumpla Semen.
– Niczego nie dotykać! – Śmierć ponownie wertowała księgi. – Nie rozumiem, co jest grane! Nie mam tu nic ani o was, ani o kombajnie!
Nie ma was na liście głównej, nawet na liście rezerwowej –
zawyrokowała.
Popatrzyła na kalendarz wiszący na ścianie, sprawdziła datę na wyciągniętym spomiędzy żeber smartfonie i ponownie zajrzała do księgi.
– Pierwszy kwietnia – podpowiedział Semen.
– Toż widzę, że pierwszy kwietnia! Co z tego?
– Prima aprilis! – ryknęły zgodnie oba dziady i zaniosły się serdecznym pijackim rechotem.
Kłoda na kominku trzasnęła głośno. Śmierć, nagle wyrwana z błogiej drzemki, rozejrzała się zdziwiona. Chatka była pusta. Kosa stała na miejscu, księga leżała zamknięta na stole…
– Boże, co za koszmar! – westchnęła Kostucha i szczelniej zawinęła się w całun.
Document Outline
Karta tytułowa
Wakacje
Wycieczka
Skarb
Drzewko
Łowcy
Audyt
Babcia
Читать дальше