– Czyli mamy gdzieś pojechać i skuć komuś ryja albo i przestrzelić kolana, żeby uregulował długi – uściślił Marek.
– Dokładnie tak. Kilka, maksymalnie kilkanaście razy w miesiącu.
Sami widzicie. Praca nietrudna, a przy tym chwalebna i pożyteczna.
A co do wynagrodzenia, proponuję na dzień dobry po pięćset dolców miesięcznie. Potem więcej.
– Pięćset dolarów… miesięcznie!? – szepnął Marek w uniesieniu, ale zaraz przypomniał sobie, jak niewiele są obecnie warte dolary.
– Ale czy taka działalność będzie aby legalna? – nastroszył się Igor.
– Teoretycznie nie, ale w praktyce moja służba zachowała wystarczająco dużo wpływów w policji, sądach i prokuraturze, żebyśmy mogli działać zupełnie swobodnie. Panowie, proponuję kwadrans na naradę i liczę na waszą zgodę.
Marek i Igor wyszli do sąsiedniego pokoju. Naradzali się ponad dwadzieścia minut. Gosia obojętnie dziergała sukienkę. Major wyciągnął z teczki poradnik biznesowy i oddał się lekturze. Co jakiś czas przerywał, żeby zanotować coś na karteluszku. Wreszcie obaj krwiopijcy wrócili. Miny mieli bardzo kwaśne, ale wyglądali na pogodzonych z losem.
– Dobra, bierzemy tę robotę – westchnął ślusarz.
– Czułem, że ludzie na poziomie zawsze się dogadają. – Ubek uśmiechnął się szeroko. – Jedna taka sprawa… od dziś, to znaczy od przedwczoraj, nazywam się Adam Nefrytowski i przy ludziach proszę mnie tytułować panem prezesem. W końcu mam być poważnym biznesmenem, a poprzednie nazwisko kiedyś ułatwiało karierę, ale nie bardzo pasuje do nowych czasów.
– Zapamiętamy. – Gosia kiwnęła głową.
– W ogóle wiele starych przyzwyczajeń trzeba będzie zmienić…
Skoro się zgodziliście, tu macie ubrania robocze. – Wyciągnął z torby dwa nowiutkie dresiki i po parze adidasów. – A to w prezencie ode mnie. – Dołożył dwa grube złote łańcuchy i dwa sygnety ozdobione
herbami.
– Mamy się w to przebrać do pracy? – Marek badał fakturę nowego ubioru.
– Obligatoryjnie.
– A te herby czyje? – Igor ozdobił palec sygnetem.
– Wuj wie. Grawer dał mi książkę, to wybrałem najładniejsze.
Wszyscy poważni biznesmeni teraz takie noszą. Zobaczcie, ja też mam. – Podsunął im łapę pod nos.
Faktycznie, serdelkowaty paluch ubeka zdobił masywny złoty pierścień z wygrawerowanym jednorożcem.
– Nasza pierwsza robota. – Świeżo upieczony prezes Nefrytowski rozłożył na stole plik fotografii. – Koleś nazywa się bodaj Grążel, ale bardziej znany jest pod ksywami „Hipopotam” i „Żaba”. Bazarowy cwaniaczek, ale z tych bardziej kumatych. Prowadzi obecnie dużą hurtownię w Poznaniu. Ubecja próbowała go kiedyś zmusić do współpracy, trzech oficerów do dziś nie znaleziono, czwartego niby znaleziono, ale był w takim stanie, że identyfikacja nie jest pewna.
W każdym razie miesiąc temu przekręcił jednego ważnego partyjniaka z Krakowa na sto dwadzieścia siedem tysięcy dolarów.
Pojedziemy i namówimy go, żeby pieniążki jednak oddał.
– Hmmm… – mruknął Marek. – Trochę brak nam doświadczenia w tej robocie. Wprawdzie przed wojną kilka razy mieliśmy do czynienia z komornikami, ale zawsze jakby od drugiej strony.
– Spokojnie, ja będę mówił, a wy możecie stać i milcząco wywierać presję. A jakby zaczął się stawiać, pokażecie zęby i tyle. Każdy się boi wampirów.
– To nie brzmi jakoś szczególnie skomplikowanie – mruknął Igor.
– Oczywiście spluwy też dostaniecie, na wszelki wypadek.
– Spluwy? – zasępił się Marek. – A pozwolenia na broń?
– Na razie macie dowody osobiste. – Major rzucił na stół plik książeczek.
Wampiry zamarły. Ślusarz przemógł się jako pierwszy. Podniósł
jedną, przekartkował.
– Skąd, u diabła, macie moje zdjęcie!? – wykrztusił. – Przecież nie da się sfotografować wampira! Klisze do aparatu są oparte na związkach
srebra, a my nie odbijamy się w lustrach ani…
– Wyszukałem w bazie danych najbardziej podobne gębusie, zrobiło się delikatny retusz i gotowe – wzruszył ramionami major. –
Daty urodzenia lipne oczywiście, ale przynajmniej wszystko teraz po legalu. No i prawa jazdy. – Rzucił na stół kopertę. – Po co nam problemy z drogówką?
– Dziękujemy – bąknął Igor.
– Trzymajcie się mnie, a nie zginiecie! A wracając do zlecenia…
Robota w zasadzie jest prosta jak drut. Tylko że tym razem jest to drut taki trochę kolczasty. Bo niestety, koleś znany jest z tego, że nie daje sobie w kaszę dmuchać. To jego twierdza. – Wskazał zdjęcie. – Odkupił
od wojska dawny magazyn, wyremontował i obudował dookoła sklepami, gdzie handlują teraz jego towarem. To znaczy oficjalnie był
to magazyn obrony cywilnej, a w rzeczywistości rezerwowe centrum dowodzenia dla dzielnicy. Budynek ma grube ściany, metr lanego żelbetu. Żaba na zewnątrz nie wychodzi nigdy, a biuro, gdzie gada z interesantami i ma sejf z forsą, mieści się pod spodem, w dawnym schronie przeciwatomowym.
– Znaczy się czołgiem tam pojedziemy czy jak? – zirytował się Igor.
– Bo jak metr betonu i schron, to bez tego ani rusz.
– Gucio tam czołgiem – prychnął Marek. – Ciężka haubica potrzebna, żeby go wykurzyć.
– Żaba jest znany z tego, że ochrona wpuszcza każdego – wyjaśnił
ich szef. – Tylko że wejść a wyjść to jakby dwa różne problemy. Bo było już kilku takich, którzy chcieli uszczknąć jego bogactw albo proponowali mu ochronę… Generalnie budynek jest tak skonstruowany, że można w piwnicy rzucać się granatami, a w sklepie nikt się nawet nie domyśli. Trupy jakoś utylizuje.
– Czyli idąc tam, pakujemy się jak w pułapkę na szczury – skrzywił
się Marek.
– Panowie, nikt nie powiedział, że będzie łatwo. To nasza pierwsza robota. Jak poradzimy sobie z tym całym Żabą, to nie będziemy się mogli opędzić od zleceń, a kasa popłynie do nas strugą szeroką jak Niagara.
– Niagara… – Marek przez chwilę smakował to słowo. – Myślę, że
można spróbować. Najwyżej nas zastrzelą.
– Nie pierwszy raz i nie ostatni – burknął Igor. – Gorzej, jakby próbowali potem zutylizować. Kiedy wyruszamy?
– Jutro skoro świt! Tak żeby koło dziesiątej rano być już w Poznaniu. – Prezes Nefrytowski zatarł dłonie. – Tu macie umowy o pracę, pieniądze na benzynę…
Twierdza Żaby górowała nad niewielkim bazarkiem. Z pozoru wyglądała jak mały dom handlowy. Do sklepów były wejścia z chodnika, ale szeroka brama prowadziła też do wnętrza.
Z magazynów niemal nieustannie wytaczały się wózki załadowane pasiastymi nylonowymi workami, pełnymi wszelakich łaszków.
– Ruch w interesie – mruknął były major. – To i pieniądze pewnie ma. A nawet jak nie ma, to nie nasze zmartwienie.
Wysiedli z auta. Marek w dresie czuł się trochę jak pajac, a trochę jak sportowiec, ale jednocześnie musiał przyznać, że strój jest i ładny, i wygodny. Prezes Nefrytowski tymczasem podszedł nonszalanckim krokiem do ochroniarza stojącego obok bramy.
– Dzień dobry, przepraszam, gdzie tu jest biuro pana Żaby? –
zagadnął.
– Dobry… To do środka trzeba. Jak zapłacić za towar, to na lewo, a jak windykatorzy albo mafia względem haraczu, to na prawo.
– Dziękuję.
Weszli do wnętrza. Faktycznie, po lewej za szklanym przepierzeniem kilka kobiet pracowało na komputerach, po prawej był nieduży hol, coś jakby poczekalnia. Za biurkiem siedziała sekretarka w eleganckiej garsonce i szlifowała pazurki.
– Dzień dobry, my do pana Żaby – zagadnął major.
Читать дальше