– Dzień dobry, zaraz sprawdzę, czy pan prezes Grążel jest wolny –
zaszczebiotała czerwonymi usteczkami i przysunęła sobie interkom. –
Szefie, jakieś trzy ciule do pana, gęby zakazane ciutkę, ale ten główny w garniturze jest, a tylko jego przydupasy w dresach. No i normalnie
ostrzyżeni, a mafia to goli glacę na łyso. I torbę mają taką ortalionową,
„jamnika”, jak się początkującym wydaje, że jest dobra do noszenia paczek z banknotami, to pewnie windykacja…
Słuchała przez chwilę.
– Od Walcoka? – zapytała majora.
Ten dostojnie skinął głową.
– Znowu od tego czerwonego pająka Walcoka – zaszczebiotała przez interkom.
Odłożyła słuchawkę.
– Szef przyjmie panów. – Uśmiechnęła się do całej trójki, ukazując białe ząbki. – Po schodkach na dół, a dalej prosto. Wieńce pogrzebowe zapewniamy na koszt firmy.
Żaba faktycznie wyglądał jak żaba, a może trochę jak hipopotam.
Miał jakieś trzydzieści lat, ze sto dwadzieścia kilo wagi i strasznie szeroką gębę. Ale jego małe oczka patrzyły na świat przerażająco bystro. Po jego lewej i prawej stronie stali dwaj ochroniarze. Ci dla odmiany przypominali stare, wredne wilki. Szczupli, żylaści, krótko ostrzyżeni, w wojskowych łachach, sprawiali wrażenie weteranów z Afganistanu.
– Czym mogę służyć? – Biznesmen uśmiechnął się szeroko. – To znaczy oczywiście wiem, o co chodzi, ale opowiedzcie własnymi słowami. Po prostu mam taką słabość, że lubię słuchać relacji o własnych sukcesach.
– Przysyła nas towarzysz Walcok z Krakowa. Chodzi o uregulowanie należności za ubrania i elektronikę – wyjaśnił
Nefrytow. – Sto dwadzieścia siedem tysięcy dolarów. Myślę, że ta torba będzie akurat odpowiedniej wielkości, żeby pomieścić całą kwotę. – Potrząsnął ortalionowym „jamnikiem”.
Żaba uśmiechnął się całym ryjem.
– Przecież już trzy razy telefonicznie wyjaśniałem towarzyszowi Walcokowi, że skonfiskowałem jego towar na poczet odszkodowań,
które należą się mojej rodzinie za straty poniesione w wyniku działań PZPR. To nic osobistego, po prostu oko za oko, panowie… Poza tym prywatnie uważam, że jak ktoś się bawił w komunistę, to niech się teraz nie bawi w biznesmena, tylko raczej leży krzyżem w kościele i błaga o odpuszczenie grzechów.
– Obawiam się, że tym razem trzeba będzie zapłacić – warknął
Nefrytow.
– Ech, nie… – Żaba stanowczo pokręcił głową. – Nie nawykłem płacić komuchom. Po prostu mój światopogląd całkowicie wyklucza przekazywanie im jakichkolwiek pieniędzy. I proszę powiedzieć temu całemu towarzyszowi Walcokowi, że jak nie przestanie przysyłać do mnie różnych frajerów, sam się pofatyguję do Krakowa ze swoimi ludźmi i osobiście wyślę go na randkę z Marksem, Engelsem i Leninem. Żegnam was, panowie.
– Ja z kolei, jako wieloletni oficer SB… – Prezes Nefrytowski wyciągnął zza pazuchy pistolet.
Na Żabie nie zrobiło to żadnego wrażenia.
– Ubekom też nie nawykłem płacić. Ba, nawet nie brałem od nich kasy, jak sami dawali… to znaczy próbowali dawać.
– Jesteśmy pracownikami najskuteczniejszej w Polsce firmy windykacyjnej PolEXpol! Płać, dziadu! – major użył ostatecznego argumentu.
– Sasza, zastrzel któregoś z tych palantów, niech ubeckie nasienia zrozumieją, na kogo się porwali – polecił biznesmen jednemu ze swoich ochroniarzy.
– Daj spokój, nie macie na to jaj – prychnął Nefrytowski. – Radzę raczej…
A potem, widząc, jak Żaba rzuca się w kąt za biurko, sam padł na podłogę.
Huk wystrzałów wypełnił pomieszczenie. Po może trzech sekundach palby zapadła głucha cisza. Ubek rozejrzał się. Obaj ruscy ochroniarze leżeli na podłodze podziurawieni jak sito. Obok niego spoczywał Igor. Też oberwał ze cztery kulki. Minę miał nieco wkurzoną, ale najwyraźniej był przytomny. Marek, nieco oszołomiony, siedział w kącie. Potrząsał głową jak ogłuszony. Jedna
kula zrobiła mu dziurę w samym środku czoła. Poza tym dostał chyba z dziesięć pocisków. Nefrytowski poderwał się na równe nogi i z bronią w wyciągniętej ręce obiegł biurko. Jednak Żaba też zdążył
się pozbierać. Nadal leżał na podłodze, ale w łapie już trzymał gnata, i to konkretnego kalibru. Wycelowali do siebie jednocześnie…
– Kury ci szczać prowadzać, a nie windykować należności! I co teraz, frajerze? – prychnął biznesmen.
– Jak to co? – nie zrozumiał były ubek. – Otwieraj sejf i pakuj forsę.
– A to niby dlaczego? Twoi kolesie zlikwidowani, a ja mam jeszcze piętnastu cyngli tylko w tym budynku. Wydaje ci się, że żywy stąd wyjdziesz? Nu szto, w poriadkie, riebiata? – rzucił po rosyjsku.
– Uch… – dobiegło z tyłu.
Major obejrzał się zaskoczony. Obaj ruscy najwyraźniej powoli dochodzili do siebie. Spojrzał na nich podejrzliwie. Zombiaki? Nie wyglądali… Krew? Na marynarkach nie było krwi… Mieli kamizelki kuloodporne! – uświadomił sobie.
Żaba rozejrzał się po biurze i na jego twarzy po raz pierwszy odmalowało się zaskoczenie. Oba wampiry też już się pozbierały do kupy, wstały z podłogi i właśnie otrzepywały dresiki. W ubraniach miały po kilka dziur. Krew wprawdzie nie tryskała, ale widać było, że otwory są konkretne.
– Co jest, kurwa?! – Biznesmen wytrzeszczył na nich małe oczka.
Zawiesił wzrok na dziurze zdobiącej czoło Marka. Zmarszczył brwi, a potem nagle jego rysy stężały, jakby czegoś się domyślił.
– Panowie, a może pokażemy tej kupie słoniny, z kim zadarła? –
zaproponował major.
Obaj jak na komendę wyszczerzyli kły. Marek był wampirem od przeszło stu lat. Przez ten czas niejedno przeżył, niejednego wyssał
i choć starał się tego unikać, wiele razy stawał z ofiarą twarzą w twarz. Aż do tej pory sądził, że powiedzonko „zzielenieć ze strachu”
to tylko taka przenośnia… Rozległo się kilka suchych kliknięć – to ruscy próbowali strzelać, ale najwyraźniej nie mieli już amunicji.
– Dajcie se siana, obezjajcy, ołów nie zabije wampira – syknął do nich Nefrytowski po rosyjsku. – A ty zapamiętaj, bazarowy ciulu, że jak kolejny raz spóźnisz się z zapłatą, to nie będzie żadnych telefonów z prośbą o uregulowanie rachunku, tylko od razu możesz sobie zamawiać trumnę. I to taką o rozmiar mniejszą, bo po wyssaniu przez
wampiry zwłoki są jak wyciśnięta cytryna.
Żaba najwyraźniej już się opanował, bo jego twarz odzyskała normalny kolor. Przez chwilę patrzył na nich, marszcząc lekko czoło.
Najwyraźniej coś sobie układał w głowie. Wreszcie wzruszył
ramionami, skrzywił się, podszedł do sejfu, otworzył i spokojnie zaczął wrzucać paczki z pieniędzmi do ortalionowej torby podanej przez ubeka.
– Po…po…pokwitować – wycharczał, wręczając majorowi druk.
Ten spokojnie złożył podpis.
– My…my…myślałem, że wampiry to tylko w nocy chodzą –
gangster odzyskał głos. Już się nie bał, na jego twarzy gościło wyłącznie zdziwienie.
– To źle myślałeś. A jak ci się wydaje, że jeszcze zakrzaczysz, to dodam, że osikowy kołek i czosnek od razu w dupę możesz sobie wsadzić, na moje wampiry to nie działa. Idziemy, chłopaki, a ty, jak chcesz, żeby reszta twoich cyngli przeżyła, wyprowadzisz nas teraz przed sklep.
Żaba ponuro pokiwał głową. Gdy wyszli z bunkra, w holu stało już co najmniej dziesięciu troglodytów bez karków. Na widok szefa i intruzów zamarli zaskoczeni. Marek i Igor na wszelki wypadek od razu pokazali kły. Cisza stała się o kilka tonów głębsza. Coś stuknęło –
Читать дальше