Wiejskie dziewuchy sypiały na sianie… Wpełzł chłopak nocą na wyżki, a jak następnej nocy znów się pojawił, to skąd mógł wiedzieć, czy dziołcha ta sama? Ciemno było przecież, nietrudno w tych warunkach stodołę pomylić, o dziewczynie nie wspominając, a o latarkach elektrycznych w tamtych czasach nikt jeszcze nie słyszał.
Dostali wreszcie klucze. Sprawdzili na mapce ośrodka, gdzie jest ich domek, i ruszyli obładowani bagażami. Żużlowa dróżka doprowadziła ich prawie pod płot kempingu. Pod drzewami jakiś typek o wyglądzie
ciecia kosił trawnik, starannie omijając rozłożyste kępy szarozielonych liści. Kilka podobnych krzaczków wyrastało wprost ze ścieżki. Inne zaburzały kompozycję pobliskiego kwietnika. Marek popatrzył na to i podrapał się po głowie.
– Mikołajek nadmorski – wyjaśnił koszący. – Te chwasty są pod ścisłą ochroną, dlatego muszę je zostawić. Kolczaste paskudztwo…
Wampiry pokiwały ze zrozumieniem głowami i pomaszerowały dalej. Domek stojący pod rozłożystym świerkiem był niewielki i najlepsze lata miał już za sobą. Drzwi trochę się spaczyły, okno opadło na zawiasach i widać było, że lepiej go nie otwierać. Ale przynajmniej i tutaj dach świeżo pokryto nowiutką papą. Za domkiem stała wygódka, chyba nieczynna, bo solidnie przygnieciona pochylonym drzewem. Ale ostatecznie nie była im przecież do niczego potrzebna.
Wnętrze domku powitało ich swojskim zaduchem stęchlizny, z lekką nutką smoły i mysich siuśków. W pokoiku znajdowały się trzy zapadnięte łóżka, niewielka, zwichrowana szafa, kulawy stolik z porysowanym blatem i trzy krzesła. Tapczany przy naciśnięciu wydawały żałobny dźwięk. Podłoga z desek, pokryta dywanopodobną wykładziną, lekko uginała się pod stopami, ale za to nie trzeszczała.
Z miłym zdziwieniem zauważyli, że szybki w oknach ktoś przetarł
niedawno szmatą. Gosia rzuciła plecak na łóżko.
Marek rozpakował swoje bagaże. Odwinął z gazety małe imadło ślusarskie i przykręcił je do stołu. Obok ustawił zegarmistrzowskie kowadełko. Z zawiniątka wyjął kawałek stali narzędziowej i garść pilników. Rozłożył je na blacie, układając od najgrubszych po najdrobniejsze. Oddzielnie umieścił rysunki techniczne i arkusze papieru ściernego.
– A to po co? – zdumiała się dziewczyna, śledząc jego poczynania. –
Zadali ci terminową robotę do domu czy jak? Przecież mamy wakacje…
– Głupieję bez ulubionej pracy – wyznał, gniotąc w dłoni motek wełny stalowej. – Weekendy jeszcze jakoś wytrzymuję, ale dwa tygodnie by mnie chyba zabiło. No, w przenośnym sensie, rzecz jasna.
– Mamy tu wypoczywać… A jak ktoś się czepi, że zamiast leżeć na
leżaku, pracujesz? Albo jeszcze donos napisze? – zaniepokoiła się.
– Jak kto będzie pyszczył, to mu powiem, żeby spadał! To się nawet nazywa odpowiednio: wczasy pracownicze. A poza tym ślusarka to jest moje hobby. Każdemu wolno na wakacjach zajmować się swoimi zainteresowaniami.
– Też mi hobby, całe życie z pilnikiem w łapie. Lepiej byś czasem jakąś mądrą książkę postudiował i dowiedział się czegoś o świecie, w którym żyjesz – burknął Igor, wyjmując z bagaży zaczytany do cna egzemplarz „Kapitału” Marksa. – A swoją drogą, cholerna szkoda, że nie mogliśmy zabrać video i telewizora.
– Za pół godziny jest obiad – zameldowała Gosia, studiująca nalepione na ścianie wywieszki: plan dnia i regulamin ośrodka. –
Skoro my nie jemy tego, co ciepli, to chyba znaczy, że w tym czasie mamy wolne?
– Nie wiem, jakoś tak się złożyło, że nigdy nie byłem na wczasach –
wyznał ślusarz. – Ale tak na logikę, to chyba rzeczywiście możemy robić, co chcemy… Może zatem pójdziemy nad morze? Jest za tymi pagórkami.
– To się nad morzem nazywa wydmy – pouczyła go dziewczyna. –
Chodźmy!
Przeszli przez ośrodek, mijając kolegów ciągnących z rodzinami ku jadłodajni. Pomaszerowali przez las pełen komarów. Pokonali piaszczyste podejście. Nie minęło piętnaście minut i mrużąc oczy, stali już przy betonowych słupkach ozdobionych zardzewiałym drutem kolczastym. Wiatr targał kępami lichej trawy.
– Wieki całe nie byłem nad morzem – mruknął Marek, obserwując fale. – Ale wcale nie tęskniłem do tego widoku.
Minę miał przy tym nieco zdegustowaną, jakby wcale nie cieszył się z wyjazdu.
– A konkretnie to ile lat? – zaciekawiła się Gosia.
– Ostatnio byliśmy nad Bałtykiem w czterdziestym piątym, jak zdobywaliśmy Kołobrzeg – wyjaśnił Igor. – Dowódca kazał wysadzić szkopski bunkier, żeby utorować drogę piechocie. Nie było jak podejść, szkopy walili do wszystkiego, co się ruszało. Nie chcieliśmy, żeby chłopaki z oddziału poginęli, tośmy we dwóch poszli i szwabów
unieszkodliwili. Nocą się podkradliśmy i wykonaliśmy zadanie.
A właściwie sam wykonałem, bo Marek się zagapił, podlazł gdzie nie trzeba i czterdzieści kul z automatu oberwał. Chwila minęła, zanim się pozbierał.
– Więc sam wysadziłeś ten bunkier?
– Nie wysadziłem, bo z tych nerwów zapomniałem trotyl zabrać i zapalniki. Ale jak przez szczelinę celowniczą zobaczyli moje zęby, to większość uciekła, a pozostali… No cóż, nie powiem, dobrze byli wypasieni tym, co w Polsce zrabowali, całkiem kaloryczna krew, choć z takim paskudnym blaszanym pruskim posmakiem. – Skrzywił się na wspomnienie.
– Wtedy poznaliśmy Dziadka Weterana – dodał Marek. – To znaczy nie tamtej nocy, tylko dwa dni później, jak nasz pluton go rozstrzeliwał. I też na plaży.
– Rozstrzeliwaliście go?! – zdumiała się Gosia.
– Póki zabijał Niemców, dowództwo go chwaliło. Jak zabijał, a potem kastrował i skalpował, przymykali oczy. Jak kastrował
i skalpował, a dopiero potem zabijał, też jeszcze nie było problemu.
Ale jak zaczął kastrować, skalpować, a potem puszczać żywych, uznali, że choć to fantastycznie podkopuje morale wroga, to jednak dość tego łamania konwencji genewskiej.
– Kastrował i skalpował!? – zdumiała się.
– Miał po prostu do nich jakiś osobisty żal – mruknął Igor. – Nie wypadało pytać.
– No i sama rozumiesz, rano go rozwaliliśmy, a następnego dnia wieczorem widzimy, jak się zgłasza na ochotnika do naszego oddziału, przebrany w cywilne łachy i udając byłego robotnika przymusowego.
Zrozumieliśmy, że to wampir, jak my… – dodał ślusarz. – W każdym razie nie podobało nam się nad morzem. Cała plaża zaminowana, wszędzie trupy się walały, flaki wisiały na zasiekach i śmierdziało, bo przed klęską iperytu Niemcy narozsypywali. A do tego tu i ówdzie ruskie i szkopskie czołgi się paliły, więc duszący dym szedł od ropy i tego, co zostało w środku. Sceneria jak z horroru jakiegoś, tyle że to wszystko było naprawdę. – Wzdrygnął się na wspomnienie.
– Patrząc obiektywnie, to może nie podobało nam się, bo to był
marzec i pogoda pod zdechłym Azorkiem – zauważył jego kumpel. –
Teraz jest lipiec. I min nie ma, trupy też zakopane, albo może foki ciała zjadły… Choć zasieki, jak widzę, nadal są w użyciu, tylko już bez rozwłóczonych flaków. – Igor popatrzył w zadumie na rząd słupów i naciągnięte pomiędzy nimi druty kolczaste.
– To nie zasieki, tylko takie zabezpieczenie, żeby ludzie po wydmach nie łazili i nie wydeptywali chronionych gatunków roślin –
wyjaśniła ich towarzyszka. – Popatrzcie lepiej, jak tu ładnie. Słoneczko świeci. Piaseczek i fale… Mewy krzyczą. Wraków nie ma, bunkrów ani trupów.
– Chcesz powiedzieć, że niepotrzebnie się wtedy zraziliśmy? –
Читать дальше