– No i tak to działa – mruknął do Gosi stary brygadzista. – Jak przed wojną.
– To znaczy? – Przerwała szydełkowanie.
– Mieliśmy na zakładzie różnych ludzi. Byli Żydzi, byli Niemcy, było nawet trochę Rosjan, co to nie uciekli z carskimi i zostali, bo nie chcieli do Sowietów. Była ruska biedota, Białorusini, Poleszucy, Ukraińcy, Huculi, co to przywędrowali do Warszawy za jakąś robotą.
Ale ludziska popatrzyli, jak kto pracuje, wypili razem flaszkę albo dwie i już nie było problemu, kto Polak, a kto nie. Wszyscy byliśmy kumple z zakładu i tyle. I do dziś tak zostało. Widzą ludzie, że ktoś ciężko tyra, a do tego fachura, widzą, że nosa nie zadziera, to pal diabli wampir, homoseksualista. Każdy, kto umie wejść w kolektyw, jest swojak z naszej fabryki i tyle. Nawet jakby był szpionem nasłanym z USA.
– Wypraszam szobie – burknął rosły Murzyn, wbity w sąsiednie siedzenie. – Sze ktosz szarny, to nie sznaczy od raszu, sze z USA!
– I tak po prostu przeszliście do porządku dziennego nad tym, że pracują z wami wampiry? – zdziwiła się dziewczyna.
– A czemu nie? Człowiek boi się tego, czego nie zna – zauważył
filozoficznie majster. – No wiadomo, nie każdemu się to podobało.
Były i takie szczurki, co popisały donosy do zjednoczenia, ale kto by tam w dzisiejszych czasach w takie zabobony wierzył… A szczurkom kadry wlepiły robotę na nocnej zmianie, i to akurat wtedy, kiedy nocki odrabiali Marek z Igorem. W dzień to jeszcze kolesie zgrywali twardzieli. Ale nocy z wampirami w jednej hali żaden kapuś nie zaryzykował. Pozwalniali się na własną prośbę. I dobrze, lżej się oddycha. I autokar zakładowy można po cichu poświęcić, a nikt nie sypnie.
Cholera, to może trzeba było wrócić do klasy i skończyć to durne liceum? – zadumała się dziewczyna. Może nawet oceny by mi się poprawiły, bo belferstwo by się mnie bało, a jakby napisali do kuratorium donos, że jestem wampirzycą, nikt by im przecież nie
uwierzył. Tylko że pół roku w trumnie leżałam, takiej nieobecności bez papierka od lekarza by mi nie usprawiedliwili. No a niby co bym im pokazała? Akt zgonu?
Wreszcie, ukołysana jazdą, zapadła w sen.
Wstawał świt. Autobus pruł przez kraj, robiąc co najmniej czterdzieści kilometrów na godzinę. Resory jęczały i skrzypiały.
Uczestnicy wycieczki już się dobudzili. Dzieciaki marudziły. Mamy powyciągały kanapki, ojcowie pospiesznie sączyli po małym klinie i zapijali zaraz kawą zbożową z termosów. Ten i ów z lubością zaciągał się porannym papieroskiem. Marek wsłuchał się w dźwięki wydawane przez silnik, skrzynię biegów i zawieszenie, po czym uspokojony znów zapadł w drzemkę. Gosia pracowicie dziergała na szydełku swoje bikini.
– Tak właśnie lubię – mruknął brygadzista Piotr, nalewając sobie kawy zbożowej z termosu. – Wakacje… Ta atmosfera niewymuszonej letniej beztroski. I wszyscy w autokarze uśmiechnięci, jak jedna wielka szczęśliwa rodzina. Takie chwile zbliżają ludzi. Żywych i martwych.
– W zasadzie to ja też lubię wakacje – przyznała Gosia. – A mam je jak w powieści Jules’a Verne’a, już dwa lata.
– Zrób kurs maszynopisania, szepnę słówko w dyrekcji, zaczepisz się jako młodsza referentka albo goniec w biurze. Zarobisz parę groszy na włóczkę i kordonek. – Spojrzał przelotnie na jej robótkę.
– Yhum… – mruknęła.
Zajechali na miejsce wczesnym przedpołudniem. Autobus stęknął
i zamarł na pokrytym żużlem placyku. Tłum wysypał się z ciasnego wnętrza i rozejrzał ciekawie wokoło. Niektórzy już tu kiedyś byli, inni przyjechali po raz pierwszy. W rzadkim sosnowym zagajniku stały domki. Sądząc z wybrzuszeń ścian, głównym materiałem konstrukcyjnym użytym do ich wzniesienia była płyta pilśniowa lub dykta. Zielona farba olejna łuszczyła się na potęgę, odsłaniając
poprzednią warstwę – brązową. Spod brązowej tu i ówdzie przebijały ślady jeszcze wcześniejszych powłok. Z okapów dachów krytych papą zwisały niczym stalaktyty sople zakrzepniętego lepiku.
Po drugiej stronie parkingu wznosił się okazały budynek z betonu, luksferów i tafli zbrojonego szkła, częściowo pociągniętych od środka farbą. W powietrzu walczyły ze sobą wonie starej szmaty, przypalonych kartofli, frytek smażonych na starym oleju i zupy pomidorowej. Ludziska, wiedzeni wakacyjnym instynktem, ruszyli w stronę węzła żywieniowego. Wampiry także rozglądały się z zaciekawieniem.
– Tam w środku jest całe zaplecze socjalne ośrodka. No wiesz, stołówka, kuchnia, prysznice, pokoje kadry, magazyn, recepcja i świetlica z telewizorem – wyjaśnił Markowi stary majster. – A dziś pewnie odbędzie się wieczorek zapoznawczy.
– Ale my się wszyscy znamy!
– Wieczorek zapoznawczy i tak musi być. To taka tradycja.
– Aha… Ale przedtem dostaniemy klucze?
– Tak. No i zameldować się trzeba.
– O cholera… A o tym nie pomyślałem.
Weszli do stołówki. Ślusarz grzecznie ustawił się w kolejce do okienka. Kucharka odhaczała nazwiska na liście. Każdy wczasowicz podawał jej też kartkę na mięso, z której kobieta krawieckimi nożycami odcinała odpowiednią liczbę kuponów.
– Fiu, fiu, zjednoczenie, jak widzę, dba o pracowników – pochwalił
Igor, rozglądając się po sali. – Estetycznie tu…
Laminowane
stoliki
nakryto
śnieżnobiałymi
obrusami,
zabezpieczonymi półprzejrzystą folią. Na każdym stał porcelitowy serwetnik i wazonik ze sztucznymi kwiatami. Podłoga była z lastryko, ale metalowe nóżki stolików i krzeseł owinięto grubo ruską taśmą izolacyjną, by nie szorowały po podłożu. Jedną ze ścian zasłaniała kotara. W głębi pomieszczenia znajdowało się niewielkie podium.
W oknach wisiały firaneczki, pod sufitem rozpięto stare rybackie sieci, ozdobione dwiema lampami okrętowymi oraz rybkami wyciętymi ze styropianu. Kolejka wiła się jak na poczcie. Wreszcie przyszła ich kolej. Kucharka, ponura jak listopadowy poranek, spojrzała na nich
groźnie. Marek podszedł do okienka i podał kobiecie kartki na mięso –
swoją i Igora.
– Reszty nie trzeba – powiedział wielkopańskim tonem, widząc, jak kobieta wprawnym ruchem sięga po nożyczki.
– Co on, zgłupiał? Wczasy dwa tygodnie tylko, niby co będzie żarł
przez resztę miesiąca? – Łypnęła na niego podejrzliwie.
– Jesteśmy wegetarianami – pospieszył z pomocą Igor. – Proszę też nie kłopotać się z posiłkami dla nas. Sami się wyżywimy. Korzonkami, ziołami i tak dalej.
Kobieta nagle przestała być ponura i wprawnym ruchem zgarnęła ich kartki do lewej kieszeni ortalionowego fartucha.
– Jakbyście chcieli jakieś marchewki, jabłuszka czy coś, to zachodźcie od zaplecza – szepnęła konfidencjonalnie, wręcz rozpływając się w małozębnym uśmiechu.
Przeszli jeszcze na drugą stronę budynku, do recepcji ośrodka.
Portier, starszy mężczyzna o gębusi emerytowanego ubeka, odszukał
ich nazwiska na liście.
– Będą potrzebne panów dowody osobiste do zameldowania –
burknął, świdrując ich wzrokiem.
– Oto one. – Marek położył na ladzie dwa banknoty po pięć dolarów.
– I legitymacja szkolna naszej kuzynki. – Dołożył jeszcze banknot dwudolarowy.
– Łudzące podobieństwo na tych zdjęciach. – Mężczyzna fachowo chuchnął na banknoty i troskliwie umieścił je w kieszonce koszuli. –
I z twarzy też. Panowie bracia?
– Kto wie, może i bracia? W końcu z jednej wsi jesteśmy. – Marek wzruszył ramionami. – Wie pan, jak to bywało w ciepłe letnie dni.
Читать дальше