– A kiedy niby miałbym jechać? – zirytował się.
– W najbliższy poniedziałek.
– A jak pod moją nieobecność strzeli coś ważnego? Kto wtedy uratuje plan? Tylko ja znam te maszyny od podszewki. Do obrabiarek prawie nie ma dokumentacji, zwykły ślusarz skicha się, a nie dorobi części. A zamiennych brak. A ja mam doświadczenie. Ja wszystko
z pamięci robię, spasowuję, montuję – zaskamlał cicho.
– A czym ty się, człowieku, martwisz? – Kobieta ujęła się pod boki. –
Przecież nie od dziś pracujesz w fabryce. Raz się plan przekracza, a raz się zawala. A nawet jak wyprodukujecie ile trzeba tych podajników do snopowiązałek, to i tak bez znaczenia, bo fabryka snopowiązałek też albo plan przekroczy, albo nie wyrobi. Jak przekroczy, to i tak nie zrobicie ile trzeba. A jak nie wyrobi, będą mieli nadwyżkę podzespołów, a wtedy kilka tygodni bez dostaw to dla nich pikuś. Jak wy przekraczacie plan, to oni nie mają gdzie składować, bo magazyn jest gabarytowo do produkcji planowej, więc wasze wyroby rdzewieją pod gołym niebem. A jak mają niedobór, czyszczą z rdzy to, co na placu leży, i taki szmelc montują w maszynach. Normalna rzecz.
Zresztą jest już lipiec, więc choćbyście się zesrali i zrobili te podajniki na czas, to oni i tak nie zdążą ich zamontować. A jakby nawet zdążyli, to dystrybucja nie rozwiezie snopowiązałek w porę po kraju. Żniwa zaraz się zaczynają. Zrobicie czy nie zrobicie, i tak już w tym roku przepadło. A nawet jakby jakimś cudem wszystko zgrać, maszyny tak czy inaczej będą stały i zarastały kurzem, bo kto niby to kupi?
Rolnikom indywidualnym, nawet jak mają pieniądze, robi się utrudnienia, a kółka rolnicze i PGR-y dawno już przestawiły się na kombajny.
– Nie przeczę. Gospodarka planowa posiada swoją specyfikę. Ale mimo wszystko… – marudził, choć doskonale wiedział, że argumentacja kobiety jest niepodważalna.
– To się nigdy nie łączy jedno z drugim. Mam przyjaciółki w kilku fabrykach, to wiem. Może w kapitalizmie jest inaczej, ale u nas fabryka może mieć dwa tygodnie przestoju i dziury w niebie nie będzie. Taka jest przewaga gospodarki planowej i centralnie sterowanej nad burżuazyjną. Uczyli nas o tym, jak robiłam kursy na WUML-u. W socjalizmie liczy się przede wszystkim człowiek pracy i dlatego nie chcę już słyszeć żadnych wykrętów. Jedziecie na wczasy.
Marek skrzywił się, ale musiał przyznać, że w tym, co kobieta mówiła na temat przestojów w produkcji, było sporo racji. Też miewali wcześniej niedobory surowca, jeśli huta nie wyrobiła planu.
I nadwyżki, gdy plan przekroczono. Sam pamiętał, jak dla zdobycia
premii wyrobili kiedyś dwieście dwadzieścia procent normy, a kontrahent wziął tylko sto dwadzieścia procent produkcji. Trzy dni zakopywali w starych piwnicach wyprodukowane wałki rozrządowe, bo składować nie było gdzie, a przecież nie mogli ich ot, tak sobie sprzedać prywaciarzom!
– No a gdzie te wczasy będą? – zapytał zrezygnowanym tonem. – Bo morza to mamy z pięćset kilometrów.
– Koło Łeby. Piękny ośrodek, kameralny, tylko osiemdziesiąt domków, blisko morza, nie więcej niż pół godzinki… Tu pokwitujcie.
Wyjazd w niedzielę o czternastej spod bramy fabryki. A, byłabym zapomniała. Dyrekcja prosiła, żebyś pan zaszedł do garażu. Zdaje się, że w autokarze zakładowym trzeba to i owo poprawić. Rozumiecie, musi wytrzymać drogę nad morze, no i dobrze by było, gdyby zdołał
jeszcze wrócić.
– Od początku czułem w tym jakiś haczyk! – Oskarżycielsko wycelował palec w kobietę. – Czyli żeby jechać na wakacje, muszę najpierw wyremontować tego trupa.
– Po co zaraz takie wielkie słowa i idiotyczne oskarżenia? – fuknęła.
– Po pierwsze, nie sami go będziecie remontować. Po drugie, wczasy i tak wam się należą. Po trzecie, gdyby tylko koledzy z dziećmi mieli jechać, to przecież i tak byście pomogli przygotować go do drogi, bo dobry z was człowiek! Po czwarte, nikt inny sobie z tym nie poradzi.
Dokumentacji fabrycznej autobusu brak, a taki fachura wszystko z pamięci dorobi, spasuje i zamontuje. Po piąte, dyrektor będzie przecież pamiętał, kto trupa naprawił, a wiecie, że on umie się odwdzięczyć tym, którzy ciężko pracują dla naszej fabryki… Może i talon na pralkę się trafi!
Gdy Marek zaszedł do garażu, Igor i brygadzista Piotr byli już na miejscu. Oglądali pojazd z zafrasowaniem. Stary przegubowy jelcz odsłużył dwadzieścia lat jako autobus miejski i trafił do fabryki „na dorżnięcie” jako zakładowy. Przywitali się, brygadzista wrzucił
w paszczę ekstra mocnego, zapalił, zaciągnął się.
– I co pan powie, panie kolego? – zagadnął. – Cacuszko ten nasz autokar, no nie?
– Ja pierniczę, ale szmelc – westchnął szczerze Marek. – Mamy
ożywić tego trupa, i to tak, żeby wytrzymał tysiąc kilometrów?!
– Szmelc nie szmelc, innego i tak nie mamy. – Stary wzruszył
ramionami. – Lepszego nam nie dadzą. Poza tym nie przesadzajmy.
W zasadzie ma wszystko, co potrzeba. Kierownicę, koła, silnik i tak dalej. No właśnie. Zna się pan na silnikach spalinowych?
– O tyle o ile. – Wampir wzruszył ramionami. – Z parowymi szło mi lepiej. A co konkretnie temu dolega?
– Tak po prawdzie to chyba prawie wszystko.
– Od spawania pękniętych bloków to raczej Igor jest specem –
zakpił Marek.
– Blok akurat jest w porządku, ja tu co innego mam pospawać –
odgryzł się kumpel.
– Coś łomocze przy próbie uruchomienia – uściślił Piotr. – Chyba się połamały tłoki. I olej wycieka. W dodatku jedno tylne koło jest jakoś dziwnie przekrzywione. Oś poszła, albo może tylko felga się wypaczyła?
– Karoseria od spodu kompletnie zeżarta przez sól – burknął Igor. –
Praktycznie nie trzyma się ramy podwozia. Sama rama też nadgryziona. Trzeba wyciachać, zeszlifować i wspawać całe arkusze nowej blachy.
– Może być kwasówka?
– W sumie czemu nie?
– Trzy milimetry?
– To ma być pojazd pancerny czy jak? Milimetr maksymalnie.
A najlepiej jeszcze cieńsza.
– To też się chyba znajdzie. Idźcie do magazynu i zapytajcie, co mają. Wydadzą, ile trzeba.
Marek obejrzał krytycznie oponę, na której ledwo było widać ślad po wytartym bieżniku. Popukał w obluzowany reflektor. Chciał też zapukać w karoserię, ale przestraszył się, że palec utknie w dziurze, więc zamiast tego popukał w szybę. Uszczelki brakowało, zabrzęczała… Gutaperkowa harmonijka też straszyła szczelinami.
– Tydzień roboty – ocenił. – A wyjazd, zdaje się, pojutrze.
– Tydzień? Mowy nie ma. Panowie, oceńcie, ilu ludzi trzeba do pomocy, ściągamy ich z zakładu i bierzemy się do dzieła.
Marek miał na końcu języka kilka ciętych ripost, ale zmilczał. Po prawdzie nawet spodobało mu się to zadanie. Niosło nowe wyzwania, wymagało pomyślunku, planowania, ale także twórczej improwizacji.
Dokładnie tak, jak lubił. Tylko ten pośpiech…
Jak to jest? – rozmyślał, grzebiąc pod maską. Z jednej strony mamy realny socjalizm, co daje nam pewną swobodę z dotrzymywaniem terminów, ale zarazem jak w kapitalizmie, pewne rzeczy muszą być wykonane na czas. Na wczoraj, rzekłbym. Niby gospodarka planowa, ale jakoś nie potrafili zaplanować trybu pracy tak, żeby, powiedzmy, dwa miesiące na spokojnie pomalutku dłubać przy tym wraku.
Wszystko na akord…
Marek wrócił do domu dopiero po dwudziestej pierwszej, zmęczony i ponury jak chmura gradowa. Gosia siedziała i bezmyślnie gapiła się w telewizję.
– Co się stało? – zaciekawiła się, odrywając wzrok od ekranu. –
Читать дальше