- No fakt - przyznał kozak. -
Rozumiem majcher, pistolet, nawet granat, ale żeby dźgać się w knajpie widłami i młócić cepem... -
zrobił minę pełną oburzenia - to już gruba przesada. Dobrze, że i nas przy okazji nie ruszyli.
- Ano pora w drogę. Wypijmy strzemiennego! - Egzorcysta polał do kubków resztę złocistego napoju.
- Co, już idziemy?
- Jest zadanie do wykonania. I mam przeczucie, że dotyczy ono tamtych trzech frajerów.
- Myślałem, że masz swoim przodkom pomagać?
- A na cholerę? Sam widzisz, że dobrze sobie radzą.
Wędrowycza śliczne córki,
Ale zważ na ich pazurki.
Dziewki gładkie, co z ochotą
Na palik ciebie nawloką.
Bowiem choć z pozoru miłe,
Noszą w piersi serca zgniłe!
- Diabli nadali - biadał Niemirycz.
Siedzieli w obozowisku, jedząc z misek zupę, którą w międzyczasie przyrządził niezastąpiony Pańko. Jersillo przyłożył sobie do twarzy kawał surowej polędwicy, Ptaszek masował stłuczone biodro.
- Przemocą nic z nimi nie wskóramy. - Chińczyk w zadumie siorbnął rosołu. - Siła ich, a w boju zaprawieni jak mało kto. Przekupić się nie dadzą, bo po tej bójce pewnie cięci na nas jak diabli.
- W dodatku umyślili sobie mnie upolować - przypomniał watażka. - Wielkie to szczęście, żeśmy się nie zdradzili, kim jesteśmy, bo pewnie by nas teraz węgorze w stawie obgryzały.
- Może jakoś podstępem ich podejdziemy? - zamyślił się Mulat. - Tylko jak, u licha?
- Pańko - odezwał się wreszcie Samiłło - ty pójdziesz do wsi. Ciebie jeszcze nie znają. Zgadasz się ze starym Maćkiem i wywabisz go chociaż na skraj lasu. We czterech zdołamy go...
- To zbyteczne - odezwał się Jakub, wychodząc z krzaków. - Maćko Wędrowycz nie żyje.
Wtarabaniliście się akurat na stypę po nim. To i nic dziwnego, że kijów wam nie żałowali.
- Krucafuks!
- Ale jeśli potrzebujecie egzorcysty, prawdziwego fachowca, to ewentualnie możemy się dogadać.
- I ty niby masz być tym fachowcem? - prychnął Niemirycz.
A potem spojrzał Jakubowi w oczy i dostrzegł drzemiącą w nich moc.
- Miałeś kiedyś do czynienia z diabłami? - zapytał. - Konkretnie, z niejakim Smoluchem.
- Tak.
- Znasz go?
- Poznam go dopiero w przyszłości - wyjaśnił egzorcysta zgodnie z prawdą.
- Ty co? Jasnowidz? - zdziwił się Ptaszek.
- W pewnym sensie - Semen włączył się do rozmowy. - Jaki macie problem?
- To będzie długa opowieść - westchnął watażka. - Pańko, polej wina, goście strudzeni...
Rozsiedli się wygodnie. Warchoł zaczął opowiadać.
Dość przy bucie choć ostroga
I już widzę w tobie wroga.
Dość przy pasie choćszabelka
I już bida będzie wielka.
Mały prawosławny monastyr na przedmieściach Lublina prezentował się niezbyt okazale.
Już na pierwszy rzut oka widać było, że budowla najlepsze chwile ma już dawno za sobą. W
nisko sklepionej nawie kaplicy panował półmrok, rozproszony jedynie przez kilka cienkich świec. Dwaj mnisi przekroczyli próg i zamarli w pół kroku.
- Wszelki duch! - Brat Michał przeżegnał się, widząc, kto klęczy przed ołtarzem. - A ten heretyk i infamis co tu robi!? Z pięć lat Lublina nie odwiedzał, tak spokojnie było i masz babo placek!
- Modli się widać - szepnął brat Anzelm. - Może i jego sumienie ruszyło?
- A ten obok niego?
- Izaak Berger. Ten, co ma warsztat podle Bramy Krakowskiej...
- Żyd? Co on robi w naszej świątyni!?
- Też chyba w modlitwie pogrążon, a może tylko ot tak klęczy, bo mu Niemirycz lufę krócicy do pleców przystawił.
Słysząc szepty, Samiłło przeżegnał się zamaszyście i powstał. Przełożył broń do drugiej ręki, aby podnieść starego, przerażonego złotnika za kołnierz.
- Ha, świętokradcy! - huknął na osłupiałych mnichów. - Skąpcy, oczajdusze, pasibrzuchy, poturczeńcy, opoje... Ładnie to tak?
- Ależ, wielmożny panie! - wykrztusił przerażony brat Michał. - My nie winowaci, poniechaj nas.
- Nie winowaci? - ryknął Niemirycz. - Was na pal powbijać, skórę pasami drzeć, a rany solą posypywać za takie łotrostwo.
- Ależ, panie, jesteśmy oczywiście winni, ale powiedz, którym z naszych rozlicznych grzechów afront ci uczyniliśmy? - Anzelm, nieco bystrzejszy na umyśle, postanowił nie sprzeczać się z szaleńcem.
- Święta kaplica! - huknął kozak. - Przez naszego króla Kazimierza Wielkiego wzniesiona. W niej ołtarz, a nad nim święta ikona przedstawiająca Matkę Zbawiciela! Obraz, do którego dziadowie nasi od dwustu lat modły zanoszą, pociechy w bólach ciała i duszy doznając. Wizerunek licznymi cudami słynący! A wy co?
- Tak, panie - wymamrotał Anzelm. - A my... co?
- Koszulka na cudownej i słynącej łaskami Madonnie ze srebra tak lichego, że zielenią się pokrywa! Kruszcu połowę miedzią lichą podmieniliście!
- Toż ta blacha ze sto lat ma - bąknął Anzelm. - Pradziadowie nasi jeszcze to uczynili.
- A wy, zamiast im ulżyć w mękach czyśćcowych i nową zamówić, za niewinnych się uważacie?
Tu pod nogi bym wam plunął, a potem flaki żywcem z bandziochów wydarł, ale mnie świętość miejsca wstrzymuje!
- Parafia nasza biedna - wymamrotał brat Michał. - Na koszulkę taką uzbierać nam trudno...
- A spasione brzuchy wam się trzęsą! - ciągnął infamis. - Prawdziwie pobożni mnisi przez rok by posty surowe zachowali, a srebro tym sposobem zaoszczędzone na nowe ustrojenie obrazu by przeznaczyli. W marnościach doczesnych się zatraciliście! Boga samego oszukujecie! Zamiast Matce Jego cześć oddać, kałduny jajcami i miodem napychacie! Bramy raju takimi postępkami sobie zamykacie, a ciała i dusze na wieczne męki skazujecie! A i przykład zły jak zęby smoka siejecie.
- Wybacz, panie - wymamrotał Anzelm. - W grzech popadliśmy srogi. Jednakowoż od dzisiaj postępowanie nasze...
Jego oczy nerwowo śledziły wylot lufy kozackiego samopału.
- Milcz! Ja, Samuel Niemirowski, pierwszy grzesznik Lwowa, opoj, warchoł, rozpustnik, zabójca i rabuś, człowiek, który nie boi się ni Boga, ni diabła, o pachołkach magistrackich nie wspominając, patrzeć nie mogę na wasze ohydne, bluźniercze bezeceństwa. Ja, infamis i banita, w pobożności was prześcignąłem! Tedy postanawiam, że za dwadzieścia dukatów nową koszulkę do ikony funduję, którą ten tu złotnik, Żyd Izaak, wedle waszych wskazówek wykona. A to sparszywiałe ze starości barachło w tej chwili macie od cudownego obrazu odjąć, by już niczyich oczu nie gorszyło.
- Tak, panie, już, natychmiast! - Brat Michał pospiesznie pobiegł po odpowiedni zydel.
Nie minęło pięć minut, a stara, faktycznie nieco zzieleniała koszulka została zdjęta.
- Żydzie - Niemirycz wyjął zza pazuchy sakiewkę - tu dla ciebie dukatów dwadzieścia na kruszec i jeszcze pięć za robociznę.
- Dzięki ci, jaśnie wielmożny panie! - Izaak, widząc chciwe spojrzenia dwu niezbyt świętych mnichów, pospiesznie ukrył monety w sakwie. - Noc całą będę siedział i do jutra najdalej robotę wykonam.
- A wy, wieprze, za rok złotą koronę wysadzaną klejnotami do obrazu dołożycie! – warknął Niemirycz, wbijając Anzelmowi lufę krócicy w opasły kałdun. - Osobiście przyjdę sprawdzić! I Ptaszka ze sobą przyprowadzę, na wypadek gdyby coś nie po mej myśli było zrobione.
- Ależ, panie... - Brat Michał pokłonił się nisko. - Wszystko wykonamy ściśle wedle twych poleceń.
- A to draństwo zaśniedziałe zabieram i na cmentarzu z czcią zakopię, bo jeszcze by wam jaki durny pomysł do łbów strzelił! - warknął watażka, chowając koszulkę pod połę swojej delii. I jeszcze jedno - przypomniał sobie. - Koło drzwi dwa cebrzyki stoją, napełnijcie mi je wodą święconą, a bystro! Grzechy wasze obrzydliwe do blachy przylgnęły, zmyć je muszę!
Читать дальше