- Rozumiem... To znaczy nie rozumiem. Diabli nadali te kamery. Jak u jakiegoś Orwella
naćkali tym miasto... Ruszyć się nie można, żeby człowieka nie nagrali.
- Robią to dla bezpieczeństwa. Żeby ograniczyć przestępczość... - tłumaczyła Katarzyna cierpliwie.
- Dawniej nie było potrzeby wieszania kamer. Łapało się przestępców, wieszało i spokój był - westchnęła alchemiczka. - Każde większe miasto miało własnego kata i własną szubieniczkę... Recydywista dostawał stryczek na szyję i więcej nie broił. Inni patrzyli i robili w gacie. A tych, co narozrabiali mniej, zakuwało się w łańcuchy i do kamieniołomu.
Pomachał taki oprych kilofem dwadzieścia lat, wietrzyk syberyjski ochłodził mu rozpalone czoło, to i głupie pomysły z głowy wywietrzały. To właśnie ograniczało przestępczość, a nie jakieś głupie kamery. A teraz... Pseudohumanizm dwudziestego pierwszego wieku...
- Mamy w sumie tylko jedną małą przewagę nad policją - ucięła jej wywody kuzynka.
- To znaczy?
- Po pierwsze wiemy, kim była ofiara. Oni to pewnie dopiero ustalają, chyba że mają jego odciski palców w kartotece. Po drugie wiemy, gdzie bywa główna podejrzana.
- Znaczy ja?
- Nie, mam na myśli tę małą. Ciebie na szczęście nikt nie będzie chyba podejrzewał.
Przestępców najczęściej łapie się, sprawdzając powiązania z ofiarą, albo na gorącym uczynku. Ewentualnie badając ślady pozostawione na miejscu zbrodni. Powiązań nie ma żadnych. Motyw jest niemożliwy do wydedukowania, bo załatwiłaś go ot tak, przypadkiem.
Od razu nas nie złapali. Pozostają ślady. Tych nie zostawiłyśmy dużo, a padający deszcz pewnie zmył zdecydowaną większość. Czyli nie powinni do nas dotrzeć. Ale ją mogą namierzyć.
- Zatem chyba musimy ostrzec dziewuszkę?
- Chyba tak. Zwłaszcza że ten koleś... Raczej nie bywa tak, że gania się dziewczyny po ulicach, machając nożem. Jeśli nie zadziałał pod wpływem jakiegoś impulsu, musimy zakładać, że chciał ją zabić. A nie wiadomo, czy działał sam.
- To co robimy?
- Może warto by powęszyć tam, gdzie mieszkał... - Katarzyna popatrzyła na adres zapisany w dowodzie. - Kłopot w tym, że możemy się nadziać na jakichś jego kumpli. Może nas też zarejestrować jakaś kamera... Siedź w domu. Wezmę rower i za godzinkę jestem z powrotem.
- A może kupię ci rower na urodziny? Będziesz miała własny.
- To za pół roku...
- A... No to bierz mój.
Katarzyna zabrała jeszcze swoją „szpiegowską” torbę i równo dociskając pedały, pomknęła przez miasto.
Stara kamienica na obrzeżach Kazimierza sprawiała dziwnie odpychające wrażenie.
Budynek z lat dwudziestych, od nowości nie był remontowany. Tabliczka przy drzwiach wskazywała, że jest własnością miasta. Katarzyna obejrzała sobie uważnie ściany. Wysolenia i ślady zawilgocenia na tynku sięgały dobre półtora metra nad poziom chodnika. W drzwiach umieszczono domofon, ale zakładali go kompletni partacze - bez większego trudu można by go było otworzyć widelcem, a ona miała narzędzia...
Weszła na klatkę. Swojska woń stęchlizny biła chyba z piwnic. Kamery? Brak...
Wdrapała się na drugie piętro. Podeszła pod drzwi lokalu numer osiem. Policyjnych pieczęci brak, a zatem jeszcze nie ustalili, kim jest denat i gdzie mieszka. Może ktoś jest w środku?
Wcisnęła guzik dzwonka. Niestety, a może na szczęście, mieszkanie było najwyraźniej puste.
- Uuuu... Kuso - mruknęła, oglądając odrzwia.
Dwa dobrej klasy zamki, stalowa futryna. Same drzwi też niezłe, antywłamaniowe. Nie najwyższej klasy, ale jednak. I zawiasy, jakich próżno szukać w markecie budowlanym. Nie otworzy tego. Oczywiście w służbach są odpowiedni fachowcy, którzy poradzą sobie z każdym zamkiem, ale ona przeszła tylko podstawowe przeszkolenie. Trzeba było obszukać trupa i zabrać klucze. Teraz już tego nie naprawi. Ale zajrzeć jakoś trzeba...
Z torby wyciągnęła błękitny drelich roboczy i czarną, poplamioną wapnem bejsbolówkę.
Weszła piętro wyżej i tu spotkała ją niespodzianka. Mieszkanie nad interesującym ją lokalem było całkowicie wypalone. Do zwęglonych futryn przybito symbolicznie kilka desek. Bez trudu wcisnęła się do środka. Pożar musiał szaleć tu dwa lub trzy lata temu. W powietrzu utrzymywał się jednak swąd spalenizny.
- Ludzie latami czekają na przydział albo zadłużają się w bankach na dekady, byle tylko coś kupić, a tu dobre mieszkanie się marnuje... Wystarczy przecież zrobić remont... -
mruknęła zirytowana. - Ale dla mnie to i lepiej.
Wyszła na balkon. Wybrała najmniej skorodowany kawałek barierki, zaczepiła linę.
Spuściła się dwa metry, rozhuśtała i stanęła na parapecie interesującego ją lokalu. Okno było zamknięte, w dodatku, sądząc po framudze, koleś założył sobie blokady antywłamaniowe.
Zajrzała przez brudną szybę. Pokój jak pokój. Na podłodze wypatrzyła dmuchany materac, obok dwie puste butelki po piwie, tektura po pizzy i kilka metalowych pudeł, w jakich transportuje się cenne obrazy. Dalej leżał jeszcze laptop. Przydałoby się go zwinąć i na spokojnie zobaczyć, co zawiera, ale okna nie wybije. Poliwęglanowa szyba, to trzeba ciąć szlifierką kątową albo podobnym sprzętem. Na ścianach ujrzała zacieki - pewnie gdy gaszono
pożar piętro wyżej, woda trochę się lała...
- Ciekawe - mruknęła. - Gość jest tu zameldowany od paru lat, a mieszkanie wykorzystuje tylko sporadycznie... Był zameldowany - poprawiła się.
Pomiędzy dwie cegły wkręciła hak. Ściągnęła linkę, wpięła i tak zabezpieczona zrobiła duży krok w lewo. Stanęła na parapecie kolejnego okna. Kuchenne. Niestety, też antywłamaniowe i zamknięte na głucho. Zajrzała do środka.
Nic ciekawego, kilka starych, mocno zdezelowanych szafek... Jeszcze więcej puszek po piwie, jeszcze więcej kartonów po pizzy.
- Ależ flejtuch - skrzywiła się.
Skrzypnęły drzwi prowadzące na podwórze. Katarzyna wyjęła z torby młotek i zaczęła nim opukiwać ścianę obok okna. Co chwila przerywała pukanie i udawała, że coś notuje w grubym kajecie. Grała całkowicie pochłoniętą zajęciem. Ale popatrzyła ostrożnie w dół. Koło trzepaka stał jakiś staruszek i gapił się na nią. Facet jak facet, może cieć, a może tylko wścibski sąsiad. Nic groźnego, ale nie ma sensu przedłużać wizyty. W zasadzie wie już wszystko, czego potrzebuje. Zjechała na ziemię, ściągnęła linkę. Zwinęła i przerzuciła przez ramię. Z torby wyciągnęła plik papierów i ruszyła prosto na faceta.
- No, wreszcie ktoś się raczył zjawić. Pan tu jest dozorcą? Doskonale! Sprawdziłam odspojenia tynku tej części elewacji i wysolenia, sam pan rozumie problem... Zaraz wypiszę protokół oględzin, pan mi pokwituje. Mogę prosić jakiś dowód tożsamości, muszę zapisać serię i numer.
Koleś na widok formularzy trochę jakby się spłoszył. Magiczne słowa „pokwitować protokół” i „dowód tożsamości” zadziałały dokładnie tak, jak powinny.
- Ja... Nie... - wykrztusił.
- Nie dozorca? W sumie to nie szkodzi. - Wzruszyła ramionami. - Pan tu mieszka. Ktoś i tak przecież musi mi podpisać. Mam tu gdzieś długopis. - Zerwała kontakt wzrokowy i zaczęła grzebać w torbie.
Usłyszała tupot, a zaraz potem trzask rygli. Uciekł? Doskonale... Oderwała spojrzenie od wnętrza torby. Ruszyła do klatki i energicznie zapukała do drzwi mieszkania na parterze.
- Otwieraj pan! Głupie żarty! Proszę mi podpisać protokół! Mnie z tego rozliczają!
Odpowiedziała jej głucha cisza. Uśmiechnęła się pod nosem.
- Nie to nie! Bez łaski - burknęła na tyle głośno, by usłyszał. - Ja tu z administratorem przyjdę! - postraszyła na odchodnym.
Читать дальше