Sarkofag wykonano z cynku. Przez te wszystkie lata, gdy przebywał w wilgotnym lochu, zaatakowała go zaraza cynkowa: charakterystyczna odmiana korozji. Metal zamienił się w mozaikę żółtych, różowych i szarych plamek.
– Można na to coś poradzić? – zapytał Szef.
– Można, nawet trzeba – powiedział konserwator. – Tyle tylko, że niewiele da się zrobić. Na razie jesteśmy na etapie prób i błędów – pokazał nam na boku skrzyni kilka zacieków różnego koloru. – Po pierwsze te plamy to różnego rodzaju związki cynku, głównie sole. Trzeba je najpierw, jak się to mówi ustabilizować, żeby korozja nie postępowała głębiej. Potem trzeba podjąć decyzję czy rozłożyć je, uzyskując z powrotem metaliczny cynk, czy też może lepiej zostawić w postaci ustabilizowanej i tylko polać galwanicznie nową warstwą metalu.
– Po ustabilizowaniu korozja nie będzie postępowała w głąb? -
zaniepokoiłem się.
– Do końca nie da się temu zapobiec – westchnął. – Mam jednak nadzieję uratować większą część. Ocalałe zakonserwowane fragmenty osadzimy prawdopodobnie na mniejszej stalowej skrzyni…
– Chcielibyśmy obejrzeć wieko – powiedziałem.
Uśmiechnął się lekko.
– Tam leży – wskazał wannę wypełnioną jakimś roztworem. Zajrzałem do środka. Blacha zachowała się w kilku kawałkach. Pod wpływem oparów kwasu zakręciło mi się w nosie.
– Wieko nie ciekawe – powiedział brodacz. – Na wierzchu resztki napisu "Cosmopolita", za to od środka przykręcona była ta płyta – wskazał na leżącą w kuwecie płytkę wielkości mniej więcej kartki z bloku. Pochyliliśmy się zaciekawieni.
– Możecie wziąć w ręce – uśmiechnął się, co poznałem po falowaniu brody. – Już odczyszczona i zakonserwowana.
Uniosłem ostrożnie ciężką blachę. Lśniła jak złoto.
– Tombak? – zapytała Stasia.
– Złoto Alchemików – powiedział z szacunkiem konserwator.
– Stop miedzi i antymonu – wyjaśnił Szef dziewczętom. – I mamy tu napis po hebrajsku…
– Ciekawe – mruknąłem.
– To stara praktyka – uśmiechnęła się Stasia. – Hermetyści chronili swoje prace pisząc je po łacinie, albo po hebrajsku, rzadziej greką lub po aramejsku. Chodziło im o to, żeby ktoś z ulicy nie mógł tego odczytać. Jeśli pozwolicie, przepiszę i odczytamy.
Przeleciała wzrokiem pierwszy rządek, a potem coś przez chwilę rozważała.
– Siedemnastowieczna łacina zapisana hebrajskim alfabetem, co więcej pisana nie z prawej w lewo, ani nawet z lewej w prawo, tylko pionowymi kolumnami.
– Skąd wiesz? – zdumiał się Szef.
– Spotkałam się już z tego typu szyframi – powiedziała.
Oczy brodacza zabłysły.
– A powiadają, że język polski jest taki trudny do nauczenia się dla cudzoziemców – mruknął.
Zaczerwieniła się ładnie. Przepisaliśmy informacje i opuściliśmy gościnne progi pracowni.
– I co tu dalej robić z dniem tak mile rozpoczętym? – zadumał się Szef.
– Pora tak jakby coś zjeść – zauważyłem.
Pan Samochodzik pokręcił z dezaprobatą głową.
– Od ciągłego napychania kałduna się głupieje – powiedział z naganą. – Lepiej myśli się na głodnego.
– A czy musimy o czymś jeszcze myśleć? – zdziwiłem się. – Odnaleźliśmy wszystko. Mamy księgę i klucz do niej wyryty w sarkofagu Setona…
Szef podniósł wzrok na dziewczęta.
– Naprawdę chcecie spróbować? – zapytał.
– Musimy! – Kasia umilkła skarcona wzrokiem kuzynki.
– Pojedziemy do znajomego rzemieślnika – powiedziała. – Rozmawiałyśmy z nim już przez telefon. Odbierzemy jajo filozoficzne i wieczorem siadamy do pracy. Zechcą nam panowie towarzyszyć w tym szalonym przedsięwzięciu?
Na twarzy Szefa pojawił się szeroki, szczery, słowiański uśmiech.
– Z największą przyjemnością – powiedział.
Przystępujemy do wielkiego dzieła * Jak chłopi robili bimber * Kolacja w antykwariacie * Nasienie złota * Przez siedem królestw *
O oznaczonej godzinie znaleźliśmy się przed antykwariatem. Drzwi
zamknięte były na głucho. Wrażenie opuszczenia podkreślała dodatkowo zielona plastikowa wywieszka z napisem: "Zamknięte".
– Zakpiły z nas – zauważyłem.
Pan Samochodzik uśmiechnął się lekko.
– Nie, nie sądzę. Po prostu chwilę poczekajmy.
Faktycznie nie minęło dziesięć minut, a przed antykwariatem zatrzymał się z piskiem opon mały fiat. Z wnętrza wygramoliły się obie krakowianki. Kasia z uśmiechem obarczyła mnie sporym kartonem, z którego sterczały wióry rogoży.
– Przeszliśmy długą drogę i oto jesteśmy niemal u celu – uśmiechnęła się Stasia. – Zapraszam do środka.
Weszliśmy i zamknęliśmy za sobą drzwi wejściowe. Przeszliśmy na
zaplecze, a potem po kilkunastu stopniach zeszliśmy do głębokiej piwnicy. W lochu zainstalowano oświetlenie elektryczne. Pośrodku pomieszczenia królowało spore palenisko, nad nim umieszczono nowoczesny wyciąg. Na jednej ze ścian widniał oleodrukowy portret alchemika Michała Sędziwoja oprawiony w złocone ramki. Po chwili
Kasia zniosła na dół cztery krzesła.
– Jesteśmy gotowi – powiedział Szef uśmiechając się lekko.
– Słońce właśnie zachodzi – zameldowała Kasia. – To najlepsza pora, by zacząć. Słońce odchodzi w mrok. Nim wzejdzie ponownie, rozbłyśnie w naszych rękach.
– A zatem możemy przystąpić do wielkiego dzieła – oświadczyła Stasia.
Z pierwszego ze słojów wydobyła garść opiłków jakiegoś metalu. Umieściła go w metalowym stożku i podpaliła. Zabłysło ostre, jasne światło.
– Magnez – szepnął do mnie Szef.
Po kilku minutach pozostał z niego tylko biały proszek, tlenek magnezu. Kasia przesypała go ostrożnie do szklanej retorty. Następnie położyła na wierzchu płatek białego płótna, a na to nasypała czerwonego proszku.
– Tlenek żelaza? – zagadnąłem.
Kasia uśmiechnęła się lekko.
– Tlenek rtęci – powiedziała. – I jeszcze trochę siarki…
Retortę umieściła w naczyniu wypełnionym piaskiem i zapaliła pod spodem palnik gazowy. Stasia uruchomiła wyciąg i dosypała jeszcze jakiegoś szarego proszku. Zawartość wolno rozpuściła się. Z retorty szła jasna para.
– Lepiej tego nie wdychajcie – zauważył Szef. – Opary rtęci są bardzo trujące.
Kiwnęła poważnie głową i cofnęła się o krok. Minęła mniej więcej godzina. Stasia zajrzała do retorty i oceniła, że doświadczenie dobiegło końca. Popatrzyłem i ja. Na dnie naczynia znajdowały się niewielkie grudki spieczonego metalu i jakichś związków, zapewne siarki z magnezem, oraz olej czarnego koloru. Kasia przelała go ostrożnie do sporego naczynia, jak się mogłem zorientować był to nieznacznie przerobiony rosyjski szybkowar. W pokrywie nawiercono dziurę, od której biegła długa plastikowa rurka.
Stasia ustawiła na stole dwa imadła laboratoryjne i zakręciła w nich sporą chłodnicę.
Szef popatrzył w zadumie na rurkę szklaną, wewnątrz której zwinięta w spiralę biegła druga rurka.
– Chłodniczka niczego sobie – powiedział. – Identyczną widziałem kiedyś na wsi. Chłopi produkowali za jej pomocą bimber.
– Obecnie też się chyba ich do tego używa – uśmiechnęła się Stasia.
Kupiłam w Warszawie, w sklepie gospodarstwa domowego.
– Niemożliwe – zdziwiłem się. – Każdy bimbrownik – amator może sobie w sklepie kupić urządzenie, za pomocą którego jest w stanie łamać prawo?
– Nie pęknie wam? – zaniepokoił się Szef.
Читать дальше