Inna siła, której nazwy nie zna, zaciąga na jej gardle swoje bezlitosne wezwanie. Ona musi przejść. Tam, na końcu wijącego się tunelu, czeka wyciągnięta ręka...
Idzie. Pełznie, przeciskając się przez żelazne pierścienie, zamknąwszy oczy, podporządkowując się temu wezwaniu, strunie gotowej pęknąć, sile, nie mającej nazwy w jej języku...
Przerwanie białej tkaniny. Czułość, dziecięce dłonie, wyciągnięte ku niej przez czarne strzępy nocy. Czułość, ale bez bólu, ponieważ one są jej na zawsze, drży ziemia, wolny taniec, ciężki taniec na bębnie, w który zmieniło się niebo, dostojny marsz, one wszystkie tu idą...
Jej nowa istota jest zbyt potężna, zbyt wielka i piękna, żeby się rwać, usiłując wymknąć się z siebie jak z nylonowej pończochy. Iwgę znowu ciska do tyłu, na sam początek drogi, i żelazna żmija szczęka segmentami, ale nic nie mówi. Kiedy była żywa i pasiasta powiedziała wszystko. „Ty już przeszłaś swoją drogę...”
Więc leży. Rozbita i złamana. I nie widzi już jego wyciągniętej dłoni.
A ona patrzy, jak wzbija się płomień wysokiego stosu. Wyżej, wyżej, wyżej, jeszcze wyżej - tam, gdzie między wirującym niebem i wirującą ziemią zamarła nieruchoma ofiara...
„Nigdy nie byłem ofiarą. Ja nigdy nie byłem ofiarą i nic nie składam w ofierze, Iwgo. Ja czynię to, co uważam za potrzebne.”
Skąd ten głos? Skąd?! Czy może to ona sama rozmawia ze sobą, chcąc oszukać, ułatwić, usprawiedliwić?
„Popatrz na mnie - to nie mnie tak czynią, to ja tak robię, tak zdecydowałem... Diunko... Iwgo. Ja tak chcę.”
Powiedz mi słowo, poprosiła w milczeniu. Objaśnij mi, jak to się nazywa u ludzi, co za imię nosi to wezwanie, które trzyma mnie za gardło - ale nie może wyszarpnąć nazwy... Słowo, Klaudiuszu, powiedz mi je...
Milczał. Ogień wznosił się i rozkwitał, wiatr delikatnie tarmosił jego pomarańczowe wstęgi.
Dlaczego, Klaudiuszu? Dlaczego to robisz?
Milczał.
Wtedy nienazwana moc trysnęła z niej, jak krew z przeciętego gardła. I struna zaciągnęła się. I pociągnęło ją przez labirynt, na spotkanie nowej, drugiej z kolei inicjacji - do nowego sedna, dla którego nie stało już imienia.
A noc napierała na twarz - czerwone, ciemnoczerwone, ognisto-krwawe, żółte flagi rozpływającego się księżyca, wielki cel i dostojny sens, piękne, gubione, już niemal stracone... Już... prawie...
A z przodu czekała tylko wyciągnięta ręka.
I wydawało się jej, że zaraz dotknie chłodnych twardych palców.
Mgnienie oka do spotkania; cząstka mgnienia, zaraz ich ręce złączą się, trzeba tylko zrobić wdech...
Zaraz.
Epilog
- A teraz, Ruda, zapoznam cię z wybitną osobą... Ruda, co ci jest?
Czerwone zachodzące słońce podzieliło się na cząstki w wysokich oknach pod czerwonym dachem, gdzie na fasadzie był balkon, owinięty winoroślą i dlatego przypominający etykietkę starego wina. Na dachu kręcił się miedziany kogucik i dymiło ognisko na łące dla pikników, a on szedł do ogniska przez wielką łąkę. Szedł, z całej siły starając się nie zbaczać z prostej - ale niepowstrzymanie go znosiło. To ten zapach wieczoru, trawy, pobliskiego stawu, pieczonych w ognisku ziemniaków...
Nazar Mitec, dobry chłopak, Nazar biegł obok, na jego twarzy coraz wyraźniej rysował się niepokój:
- Klaw, jesteś pijany czy co? Klaw, co z tobą? Co jest, co?
A przy ognisku krzątał się jego ojciec, wspaniały profesor Julian.
- Ruda... Przepraszam cię, Klaw, widocznie dziewczynę zemdliło, zdarza się...
Dziewczyna siedziała z twarzą ukrytą w dłoniach. Odwróciła się, zwinęła na składanym brezentowym krzesełku, podciągnąwszy do brody kolana w wypłowiałych dżinsach. On podszedł do niej i długą sekundę stał obok, słuchając dzwonienia w uszach. Jak cichną, ale wciąż nie mogą ucichnąć w oddali: cienkie rżenie i beznadziejne dzwonienie.
Potem ukląkł.
Nie żałując eleganckich szarych spodni. Nie patrząc na ojca i syna, skamieniałych w oszołomieniu, w osłupieniu, niemal w urazie; opadł przed nią na kolana, oderwał jej dłonie od zapłakanej twarzy i przyłożył do swojej twarzy jej zabrudzone, pachnące dymem dłonie.
- Ale przecież tak naprawdę nic się nie zmieniło - powiedziała ledwo słyszalnie dziewczyna. - I świat się nie zmienił, i my jesteśmy tacy sami...
- Nie.
- Tak... I teraz... wszystko się powtórzy. Znowu nas wciągnie wir, poniesie... po okręgu. Po spirali... w lej... tam...
- Popatrz na mnie - poprosił szeptem.
Nie podnosiła na niego oczu. Spazmatycznie wciągała nosem słoną wilgoć.
- Popatrz na mnie... Proszę, popatrz.
Gwałtownie przełknęła ślinę. Podniosła na niego spojrzenie - rozgorączkowane, zmęczone spojrzenie nieszczęsnej lisicy.
A on uśmiechnął się. Ledwo-ledwo, tylko oczami i kącikami ust.
- I powiadasz, że świat się nie zmienił?
Cisza. Przykrył ich nieprzenikalny, przeźroczysty kołpak - zasłaniający przed światem, przed trzaskiem gałęzi w ognisku, odgradzający od zdziwionych głosów ojca i syna i od kumkania odległych żab.
- Gęsi - powiedziała szeptem.
- Co?
- Gęsi...
Odwrócił się.
Od przesłoniętego zaroślami jeziora maszerowało przez łąkę stado białych jak letnie obłoki, bezwstydnych sąsiedzkich gęsi.