Tak czy inaczej, apokalipsa została odwołana i ludzkości zdjęło z twarzy kaganiec. Świat został spuszczony z powroza, choć staruszka wie, że nie doczeka czasów, kiedy ludzkość ostatecznie zazna swobody. Wie i wcale nie czuje z tego powodu urazy.
Jest już po prostu zmęczona.
A dziś zmęczyła się bardziej niż zwykle. Być może nawet nie powinna była schodzić na brzeg - po kilkugodzinnym i nieprzerwanym spacerze. Była na cmentarzu - ale okazało się, że grób jej syna, Andrieja Sotowa, został uporządkowany i ktoś zostawił na nim bukiet więdnących już tulipanów.
Andriej Andriejewicz Sotow zginął w wieku trzydziestu czterech lat; lekarz Pogotowia Ratunkowego tylko parę pełnych trwogi miesięcy zdążył popracować na froncie. Kolejna wojna wybuchła nagle - i równie nagle się zakończyła.
Staruszka zamknęła oczy. Na dnie jej pamięci pojawił się nagle cień śmigłowca. W tamtym wąwozie strzelano z helikopterów do ludzi - jak kiedyś do glef. Nie była tam, ale wydało jej się, że pamięta - ciemna sylwetka na tle słońca, obłoki kurzu, ryk silników i huk serii z karabinów maszynowych.
Cisza. Szum nadpływających fal.
Na szczycie skał pojawiła się grupka wyrostków; chłopaki prawdopodobnie szykowali się na zajęte przez staruszkę miejsce, bo w ich głosach dźwięczało niezadowolenie. Nienajlepszy już słuch nic pozwolił staruszce na rozróżnienie poszczególnych słów; szum fal słyszała wyraźnie, krzyki mew i świst wiatru też, a ludzkie słowa rozmywały się i nie chciały zostawać w pamięci; w głosach chłopaków tymczasem pojawiła się wrogość, ktoś nawet cisnął kamieniem, który upadł dwa kroki od siedzącej nieruchomo starej kobiety, a potem wszystko nagle ucichło, chłopcy wymienili kilka uwag - ale już znacznie ciszej - i odeszli, uznawszy jej prawo do kamieni, morza i samotności.
Na twarzy staruszki pojawił się uśmiech.
O pół tonu niżej. Nutka, nutka, półnuta; gamy, harmonia, partytura. Jej praca utraciła sens. Nikt już nigdy się nic dowie, czy miała rację. Nikt już nigdy nie usłyszy tego akordu, który czasami - jak na przykład teraz - dźwięczy echem w jej uszach. Pewnie to głos zaginionych Wrót.
I oczywiście nikt nie będzie sortował tych chłopców na godnych i nieprzydatnych Wrotom; wyboru dokona czas, los i ślepy traf, ten sam, który odwrócił się od jej syna w tamtym rozgrzanym wąwozie... Los. Szczęście.
Być może, ci właśnie chłopcy byli przedwczoraj na stadionie. I też tłoczyli się w ścisku, gdy wszyscy jednocześnie opuścili swoje sektory. Stratowano dwóch chłopaków i dziewczynkę. Przedwczoraj. Nie było żadnej apokalipsy - po prostu wszyscy chcieli szybciej opuścić stadion.
Pozbawionej kagańca ludzkości przyjdzie jeszcze zbierać swoją mrygę - po kawałeczku i stopniowo. Zbierać i rozwalać - ona zaś może jej tylko życzyć powodzenia. Ludzkość będzie musiała dokonywać swoich wyborów - ale już bez niej, bezsilnej staruchy na brzegu morza.
Chłopcy odeszli - a każdy z nich uniósł swoją cząstkę apokalipsy.
Staruszka ponownie zamknęła oczy, ale obraz morza pozostał jej pod powiekami. Pewnie się poprzecierały. Stały się półprzeźroczyste, niczym bibułki papierosowe; gdzieś na krawędzi widoczności mignęły grzbiety dalfinów. Wiedziała, że to złudzenie - dalfinów od dawna nikt już nie widział i nie zobaczy. Dalfiny stały się legendą.
Wydało jej się nagle, że patrzy w dół oczami bujającej nad morzem mewy - i widzi samą siebie, staruszkę siedzącą z wyprostowanymi plecami, która tak trafnie i przytulnie wrosła w nabrzeżne skały, że wydaje się siedzieć tak od początku czasu, złożywszy podbródek w siodełku splecionych, opartych na lasce dłoni.
Ona i ciepły kamień na brzegu - równoprawni partnerzy.
Dlaczego? - monotonnie pyta nadpływająca ku brzegowi fala. Dlaczego? I co dalej? Co teraz będzie? Co będzie z nami wszystkimi?
Milczy ciepły kamień.
I staruszka milczy.
Czeka na odpowiedź.