Poszedł sobie wreszcie, a my zostaliśmy sami w zrujnowanej chacie z zapadniętym dachem, o plecionych ścianach wypchanych wyschłą i spękaną gliną.
Benkej rozejrzał się i szarpnął jednym z drągów wzmacniających krokwie.
– Te klęcie nie mają więcej niż dwa, trzy lata – oznajmił. – Nie ma nowych i nie ma starszych. Nikt tu niczego nie naprawiał, a tak nędzne szałasy rozsypałyby się po trzeciej porządnej zimie.
– Naprawmy dach – powiedziałem. Spojrzał na mnie ze zdumieniem.
– Przecież tu nie zamieszkamy, a dziś w nocy nie powinno padać. Nawet nocować mi się tu nie chce. Przecież to uroczysko pełne żyjących na nim obłąkańców.
– Jednak w lesie pełnym wściekłych roiho nie przeżyjemy. Musimy też złapać konie – odparłem. – I nauczyć się tej przeklętej śpiewki. Bez tego nie zdołamy się przedrzeć przez dolinę. Upiory znów nas osaczą. Tylko śpiewając, możemy je odpędzić.
Naprawiliśmy więc dach i ściany, lecz nie przykła daliśmy się zbytnio. Sama myśl, że mielibyśmy tu zostać dłużej niż jeden, dwa dni, obydwu nas napełniała obrzydzeniem. Potrzebowaliśmy jednak czegoś do jedzenia, choćby miały to być gnijące i zdrewniałe bulwy, więc poszliśmy pracować na pole, które wskazał nam Guillermo.
Ktoś o plecach i karku pokrytych wilczą sierścią wskazał nam kosze z ziemią, do których mieliśmy delikatnie przenosić wydłubane rozwidlonym kijem chwasty, a potem ostrożnie wysypywać je na łące opodal, jednak pozostali stronili od nas i wyraźnie się bali nawet patrzeć w naszą stronę. Późnym popołudniem ktoś bez słowa zostawił nam połamany koszyk, w którym leżała garść pomarszczonych i pokręconych warzyw oraz garść wyschniętych ziaren płasoli.
Wróciliśmy więc do swojej nędznej lepianki ugotować wodnistą zupę zajeżdżającą stęchlizną i ziemią.
O zmroku wszyscy mieszkańcy doliny zaczęli w pośpiechu kryć się w swoich chatach, słyszeliśmy, jak ryglują drzwi i zapierają je od środka, jak z trzaskiem zamykają okiennice. Wewnątrz gdzieniegdzie sączył się tylko nikły blask kaganka.
Zjedliśmy zupę i siedzieliśmy w półmroku, oszczędnie dokładając do ognia. Na zewnątrz zapadła noc, a wraz z nią pojawiły się znowu szepty i szelesty, coś skrobało w plecione ściany i wydłubywało zeschłą glinę spomiędzy warstw faszyny.
Benkej usiłował grać zasłyszaną melodię, ale była tak dziwaczna i obca, że zaraz coś pokręcił i wkradły się tam swojskie nuty ze stepów sauragarskiej prowincji.
Zaklął szpetnie i spojrzał na swoją fujarkę.
– To nie są odpowiednie dźwięki – oznajmił. – Muszę zrobić inny flet, który odpowiednio stroi. Inaczej nie wiem, czy zdołamy odpędzić to nadaku.
– Wątpię, czy to nadaku – odparłem. – One się tak nie zachowują. Nie siedzą stale między ludźmi ani nie zamykają ich w dolinach. Nie wolno im. Przychodzą i odchodzą, czasem skłaniają do czegoś wyznawców. Są jak gracze siedzący nad planszą, a nie jak piony. To duchy-żywioły, a nie żywe istoty, które śpią lub płaczą. Myślę, że ta cała Bolesna Pani to Czyniąca. Prawdziwa, żywa Czyniąca, która oszalała od mocy uroczyska.
Tamtej pierwszej nocy w Dolinie Pani Naszej Bolesnej dręczyły mnie koszmary, tak samo jak każdej kolejnej.
A potem nastąpiły puste, szare dni, kiedy to pracowaliśmy w polu, próbowaliśmy znaleźć nasze konie lub uczyliśmy się pieśni pod okiem Guillermo. Nie wiem, ile to trwało. Żyło się tam jak we śnie albo jak w gorączce.Pamiętam poszczególne rzeczy, które robiłem, ale nie wiem, która była wcześniej, a która później. Plotłem jakiś kosz, nosiłem glinę. Snułem się pomiędzy chatami i wydawało mi się, że mieszkańcy doliny wyglądają zupełnie normalnie. Pamiętam, jak wbijałem sobie do głowy dziwaczne słowa smętnej piosenki. Wydaje mi się, że siedziałem na nachylonym stoku górskiej łąki, pilnując, by nikt mnie nie zauważył, bo tęskne spojrzenia poza dolinę mogły zaniepokoić Panią, a wokół mnie wschodziło i zachodziło słońce, na niebie sunęły obłoki tak szybko, jak strzępy piany na wodzie strumienia. Pamiętam też mgłę. Ludzie na nasz widok syczeli „potwory” i kryli się w domach. Pamiętam, że byłem jak chory, ale jeszcze cały czas przygnębiony i wiecznie zmęczony. Dzieci rzucały w nas kamieniami i patykami, a my okazywaliśmy im więcej troski.
Pamiętam małe dziewczynki w brudnych białych sukienkach, z wiankami kwiatów we włosach, jak cichym chórem śpiewały pieśń i uspokajały sen Pani. W nocy czasem słyszeliśmy tętent i chrapliwe kwiczenie koni, szczęk żelaza i krzyki. Wiedzieliśmy, że nie wolno otwierać drzwi i że czasem rano ktoś znikał. Pamiętam wiele wymieszanych rzeczy. Nie wiem tylko, jak długo to trwało.
Nadszedł dzień, w którym zaśpiewaliśmy i zagraliśmy pieśń dla Bolesnej Pani bez jednego błędu, od „Oj en mi wentana brij el sol” aż po ostatnie „porke te was”, i mimo że Benkej omal połamał palce na otworach fujarki, a ja o mały włos zwichnąłbym szczękę i połknął język, zabrzmiało to jak należy.
Spojrzeliśmy wtedy na siebie i powiedzieliśmy sobie: jutro.
Wyszliśmy o świcie, ledwie niebo nad górami zszarzało.
Maszerowaliśmy na północ. Obeszliśmy z daleka drzewo, które wydało z siebie wieżę, gdzie spała Bolesna Pani, i szliśmy dalej, przedzierając się przez las i wspinając na wzgórza. Kiedy zaczynaliśmy słyszeć wokół szepty i szelesty wśród liści, zaczynaliśmy obaj śpiewać. Tak jak trzeba, cicho i melodyjnie, stłumionymi głosami. Potem Benkej grał, ja śpiewałem, a szmery przycichały i mogliśmy iść dalej.
Szliśmy bardzo długo wijącą się przez gęsty las ścieżką, nie widząc słońca ani nieba. Cały czas na północ.
Wiem o tym. Wyjąłem z plecaka po Brusie „oko północy” i trzymałem je na dłoni.
Szliśmy na północ.
A po południu wyszliśmy z lasu i nie zobaczyliśmy górskiego zbocza ani żadnych przełęczy.
W ogóle nie zobaczyliśmy gór.
Tylko Dolinę Pani Naszej Bolesnej od tej strony, do której ujrzeliśmy ją pierwszego dnia, kiedy Guillermo wyprowadził nas z lasu.
Zawróciliśmy więc i postanowiliśmy iść w drugą stronę, by wspiąć się na tę przełęcz, którą weszliśmy do doliny.
Teraz szliśmy na południe.
Wiem to, bo trzymałem „oko północy” na dłoni i szliśmy w przeciwnym kierunku do tego, który wskazywała jego źrenica.
A jednak szlak nie prowadził pod górę.
I pamiętam, że kiedy wyszliśmy prosto na chaty, ciemne i zaryglowane, uśpione kształty wśród zmierzchu, nadal trzymałem „oko” w dłoni. A na skraju wsi stał Guillermo, oparty o słup, bo końskie nogi odmawiały mu posłuszeństwa, i czekał na nas, czarna sylwetka w sinym półmroku.
Patrzyłem potem, jak źrenica obraca się powoli, jakby północ była wszędzie.
Upadłem wtedy na kolana przed jednym z drewnianych posągów Pani Naszej Bolesnej i ofiarowałem jej łzy. Tyle że nie płakałem nad światem ani gwałtem. Płakałem dlatego, że w ogóle do niego zstąpiła i wzięła tę dolinę w posiadanie. Płakałem, bo się urodziłem i bo ona się urodziła. Ale nie miało to znaczenia, gdyż łzy są czyste i każda jest najlepszym podarunkiem dla Pani.
Potem jeszcze kilka razy we dnie i w nocy próbowaliśmy wyjść z przeklętej doliny, ale za każdym razem błądziliśmy i wychodziliśmy w końcu prosto na wioskę, a Guillermo stał tam ze swoją piszczałką i czekał na nas.
– Dolina jest zamknięta – powiedział. – Inaczej zło wlałoby się tutaj jak fala. Czasami tylko zdarza się, że jacyś samotni wędrowcy znajdą przełęcz i zejdą nią, by trafić do dzikich dzieci. Jednak ten, kto raz tu trafi, nie może wrócić do przeklętego świata uroczysk. Tak już jest. Jeśli pójdzie się zbyt daleko, zawsze wraca się w to samo miejsce. Zresztą po co mielibyście wracać za góry, gdzie nie czeka was nic prócz gwałtu i nieszczęścia?
Читать дальше