Po raz pierwszy od dawna w powietrze popłynęły inne dźwięki niż pieśń dla Pani. Zagrałem śpiewkę o koźle, który pokochał klacz.
Benkej stanął osłupiały w progu, upuszczając kosz, z którego posypały się warzywa, i patrzył na mnie.
– Benkei Habzagał – powiedziałem po kireneńsku ostrym głosem dowódcy. – Donkatsu, askaro! Tańcz, żołnierzu!
Stał z otwartymi ustami i nic nie mówił.
– Tańcz! – wrzasnąłem i wstałem, grając dalej.
Nie zdążył uskoczyć, kiedy kopnąłem go w nogę, a potem w drugą. Potem tupnąłem w podłogę, ledwo zdążył zabrać stopę.
– Nie wolno… Gwałtowność… – jęknął, kiedy tupnąłem ponownie.
– Tańcz! – wrzasnąłem znowu i pchnąłem Benkeja kolejnym kopniakiem.
Po kilku razach zasłonił się ramieniem i uderzył mnie podstawą dłoni w podbródek. Uchyliłem się cudem, bo wbiłby mi flet w gardło, a on stał i z osłupieniem patrzył na swoją dłoń ułożoną w „wolą szczękę”.
– Tańcz! – ryknąłem po raz czwarty i podciąłem go zamaszystym kopnięciem, zmuszając, by podskoczył.
A potem skoczyliśmy sobie do gardeł. Wytrącił mi fujarkę, ja kopnąłem go pod kolano, ale cofnął nogę i dźgnął mnie brzegiem dłoni w gardło, ledwie zdążyłem zablokować jego nadgarstek i uderzyć go łokciem w skroń. Uchylił się i rzucił mnie przez biodro, prosto w stojak z kijów, na którym suszyły się miski. Potoczyłem się, rozrzucając nasz nędzny dobytek, i podciąłem Benkeja kopnięciem.
Długo tarzaliśmy się, roznosząc prymitywną chatkę w drzazgi, aż w końcu opadliśmy z sił. On wykręcał mi rękę, ja drugą trzymałem go za gardło i obaj charczeliśmy.
– Tohimonie… – wyrzęził.
– Benkeju Hebzagał, tropicielu – wydyszałem – wychodzimy stąd. Masz małą wodną miarę na zabranie swoich rzeczy. Widziałem ogień na niebie. Wskazywał na wybrzeże. Widziałem we śnie cesarza. Dosyć tego. Wychodzimy z doliny.
Wyszedłem na zewnątrz, usiadłem i czekałem. Dziewczyna o nogach sarny upuściła na mój widok wiadro i zaczęła krzyczeć, a potem uciekła, sadząc długimi susami.
Benkej wynurzył się z chaty. Powyrywał drobne pióra z ramion i teraz z ranek sączyła mu się krew, ale doprowadził się do porządku tak, jak to tylko było możliwe.
Ruszyliśmy.
Pomiędzy chatami, przez sad, którego gałęzie uginały się od dojrzewających owoców. Pracujące w polu i snujące się po wsi istoty stawały i patrzyły na nas ze zdumieniem. A my maszerowaliśmy w stronę wieży.
– Znów zbłądzimy i znów trafimy w to samo miejsce – rzucił Benkej. – Próbowaliśmy już wiele razy.
– Teraz wiem już, co zrobić – odparłem. – Powiedziały mi to sny Pani Bolesnej.
Nie wiem, dlaczego sądziłem, że tym razem nam się uda. Po prostu to czułem.
Zrozumiałem, z czym mam do czynienia. W gruncie rzeczy cała dolina była zwyczajnym uroczyskiem. Rządziła nim Czyniąca, która mogła być bardzo niebezpieczna, ale ta Czyniąca nie wiedziała, co robi. Znajdowała się w dziwnym stanie ni to snu, ni to obłędu i bardzo wiele z tego, co tu się działo, było po prostu majakami, które przywróciła do życia. Nie napędzała ich skoncentrowana wola Czyniącej ani potężna, drapieżna siła, taka jak wola zemsty tego, kto umiera na uroczysku. Kierowała nimi senna, szalona myśl, która raz była tu, raz tam. Mimo to dzikie dzieci mogły być niebezpieczne, tak jak niebezpieczny może być jad nawet martwej skorpenicy.
Ścieżka wiła się, jakby chciała nas odpędzić od wieży, krzaki splatały nam na drodze gałęzie, a wtedy graliśmy pieśń, a ja cały czas myślałem o wieży i prowadzącej do niej prostej drodze. Uporczywie, jakbym siłował się ze strachem Pani i jej koszmarem. I myślę, że byłem silniejszy, bo nie spałem już.
Benkej natomiast bladł i ręce mu się trzęsły, widziałem, jak się rozgląda, strzelając nerwowo oczami na wszystkie strony.
– Graj – powiedziałem mu. – Myśl tylko o piszczałce i dźwiękach. O niczym innym.
Wieża wznosiła się na polanie kłębowiskiem splątanych konarów grubych jak beczki, które wystrzeliły ze spękanej ziemi, tworząc ściany, strzeliste wieżyczki, schody i balustrady, oplecione kwitnącym czerwono bluszczem o kolczastych łodygach i liściach. Wszędzie unosił się słodki, duszący zapach.
Ominęliśmy wieżę i weszliśmy wprost za nią w gąszcz. Wszędzie wokół widziałem dzikie dzieci, jak skaczą po gałęziach, przefruwają pomiędzy drzewami, słyszałem, jak te duże, podobne do zwierząt, o złych, świecących oczach, przeciskają się przez krzewy, ale ich szepty i nawoływania nie znaczyły dla mnie już więcej niż świergot ptaków. Przywykłem do nich.
Benkej grał, a ja myślałem o ścieżce prowadzącej na zbocze przez łąkę i coraz niższe iglaste krzewy, potem coraz wyżej i bardziej stromo, wśród skał. Myślałem o tym uparcie, przedzierając się przez las, jakbym usiłował stworzyć tę ścieżkę samą myślą, jakbym sam był Czyniącym.
I w końcu krzaki ustąpiły, a my wyszliśmy na górską łąkę pokrytą krótką trawą i ziołami i wspinaliśmy się coraz wyżej. Benkej wciąż grał, lecz musiał przystawać, żeby się wysapać i złapać oddech. Dzikie dzieci wychodziły za nami z lasu, ale jakby niechętnie i im wyżej wchodziliśmy, tym więcej z nich zostawało z tyłu.
A potem ujrzeliśmy jaskinię. Wąskie czarne pęknięcie w pionowej jasnoszarej skale wpychającej się w zbocze. Przed samą pieczarą widziałem prawie płaską półkę zasypaną białym żwirem i głazami o dziwacznych kształtach. Cuchnęło stamtąd i dobiegało odległe pluskanie wody.
Benkej przestał grać, opuścił ręce i patrzył na jaskinię jak wryty.
– Nie możemy tam wejść – powiedział spokojnie. -
Tam mieszka zło.
– Zło i obłęd mieszkają w tej dolinie. Tu, gdzie rządzą szalone majaki, ludzi zmienia się w wykastrowane bestie, a wrzody i gnijące ciało przykrywa się kwiatami. Tu zmarłych rzuca się na kompost, Benkeju, a potem nawozi nimi pola. To w wieży mieszka potwór, Benkeju, a nie w tej jaskini. Czujesz podmuch? To jest przejście do normalnego świata. Dlatego tak się go boi.
Spojrzał na mnie.
– Jesteśmy tropicielami, Benkeju – przypomniałem mu. – Jesteśmy askari armii Kirenenu, pamiętasz? Pamiętasz, żołnierzu?!
– Mossu kando – odpowiedział.
Podałem mu koniec kija szpiega. Patrzył na niego przez chwilę z wahaniem, a potem wyciągnął drżącą dłoń, przekręcił rękojeść i uwolnił miecz.
Weszliśmy na skalną półkę pomiędzy białe kamienie i żwir i zobaczyliśmy, że stoimy na hałdzie kości. Drobnych kości palców, większych kawałków miednicy i krągłych, potłuczonych czaszek.
– To szczątki tych, których dopadły dzikie dzieci – zawyrokowałem. – Może tych, co tu mieszkali przedtem i zginęli w bitwie. Coś, o czym ona nie chce myśleć ani pamiętać. Nie zatrzyma nas kilka starych kości. Chodź. Zobaczymy więcej jej koszmarów, a potem przejdziemy na drugą stronę.
Wejście do jaskini było wąskie i wilgotne. Wcisnęliśmy się w ciemność, lodowaty powiew pachnący pleśnią i trochę jakby siarką, skrzesałem ogień, podpaliłem pochodnie i ruszyliśmy.
Najpierw usłyszałem szepty. Inne niż szepty dzikich dzieci w zaroślach. To były głosy złożone z plusku kropel i echa. Głosy, które wołały.
„Passionario…” – dobiegło do mnie. „Znowu zabawiasz się ze sobą, Passionario?”, „Każdy cię skrzywdzi, Passionario, każdy z nich. Każdy rozerwie cię i rozepcha, będziesz krwawić, Passionario”, „Odbiorą ci twoje ja, Passionario”, „Znowu chcesz się sparzyć? Chcesz znowu płakać?”
Читать дальше