Unosi się nad tym atmosfera tymczasowości i biedy skrzyżowana z klimatem wschodniego bazaru. Towary wykładane na płachtach albo wprost na udeptanym śniegu są ubogie i często własnej roboty. Jakieś chodaki i kierpce o najróżniejszych kształtach, jakieś elementy przyodziewku, jakieś graty.
Mury pstrzą napisy w różnych językach i alfabetach, na gotyckich konstrukcjach brakuje utrąconych czołganek lub pinakli, zdarzają się okna, w których stłuczono kryształowe szyby i zastąpiono je rybią błoną albo parcianą szmatą z worka. Na ulicy w śniegu walają się odpadki. A mimo to Kawerny wydają się bardziej żywe niż pozostałe części miasta.
Przeciskamy się przez tłum, w końcu lądujemy w jakiejś tawernie. Jest tłoczno i hałaśliwie, jednak znajdujemy miejsce z brzegu jakiejś ławy. Piwo jest tu inne, jakby egzotyczne w smaku i pachnie piernikiem, a podają je w naczyniach podobnych do tykwy. W kącie dostrzegam grupkę ludzi palących jedną faję wyglądającą jak drewniana rura, w środku coś bulgoce, ale dym jest tak nafaszerowany alkaloidami, że można by go kroić i sprzedawać w zaułkach Bogoty. Nawet ich nie zaczepiam. Po pierwsze, nie tego szukam, po drugie, mają nieprzytomne, rozmazane twarze i nie da się z nimi dogadać.
– Nie znajdziemy go tak łatwo – powiada Grunaldi. – Tymczasem on może znaleźć nas i wcale mi się to nie podoba.
– Wiem – wyjaśniam. – Nie chodzi mi tylko o Szkarłata. Coś mi mówi, że w takim miejscu najwięcej się można dowiedzieć.
Rzeczywiście dość szybko ktoś się do nas dosiada, ale zwykle są to ludzie, którzy chcą coś sprzedać, kupić lub zamienić. Najczęściej coś z naszych ubrań, przy czym szalonym powodzeniem cieszy się płaszcz Warfnira, który ktoś chce wymienić a to na kapotę z połyskliwego futra kojarzącego się z morskim ssakiem, a to na okrycie wyglądające jak bezkształtna sterta martwych szczurów, z łapkami i płaskimi woreczkami wypatroszonych łbów. Oferty zostają odrzucone. Osobnik o dziwacznie zniekształconej twarzy przywodzącej na myśl krokodyla oferuje nam tani nocleg, jakiś przyzwoicie ubrany jegomość z krótką siwą brodą i włosami ściągniętymi srebrną opaską, pijany jak szpadel, przeprasza nas stukrotnie, po czym błaga, żebyśmy pozwolili popatrzeć mu w oczy Sylfany, bo są „jak gwiazdeczki”. Jegomość jest sympatyczny, więc zgoda zostaje udzielona, jednak nie dowiadujemy się od niego nic na żaden istotny temat, za to wiele o tym, jaka piękna jest nasza wojowniczka i jakimi jesteśmy szczęściarzami. Po osiemdziesiątym zapewnieniu, że jej oczy są jak gwiazdeczki, zmieniamy w końcu lokal.
Zachodzimy do kolejnych tawern, snujemy się po ulicach. Gna mnie nieokreślony instynkt. Czegoś szukam i mam przeczucie, że znajduje się blisko. Jakiś ślad, może punkt zwrotny? Wydaje mi się, że nie chodzi o Szkarłata. Jest tylko męcząca, nieokreślona intuicja, wrażenie, że coś ważnego mijam o krok. Uczucie jest tak intensywne, że trzęsą mi się ręce, nie mogę usiedzieć na miejscu, tylko wałęsam się i zaglądam w rozmaite kąty.
Coś jest nie tak i wydaje mi się, że mam to przed twarzą.
Tylko że niczego nie widzę.
W którejś tawernie dosiada się do nas jakiś wielki osobnik, kolejny uciekinier z wyspy doktora Moreau. Z łysej czaszki wystają mu jakieś naroślą niczym rekinie płetwy, ułożone rzędami jak zęby piły, co nadaje mu smoczy wygląd, jedną rękę ma skurczoną i podobną do małpiej, ale z monstrualnymi szponami jak brzytwy, trzyma ją przy piersi i okrywa połą płaszcza; gdy rozchyla usta, widać wielkie kły, których nie powstydziłby się pawian.
Kaleczą mu wargi i język, mówi przez to trochę niewyraźnie i do tego sepleni.
– To wy jesteście ci Czyniący, którzy bili się z naszymi w porcie, omal zabili mistrza Fjollsfinna, a potem nagle zostali przyjaciółmi? Wszyscy o tym gadają.
– To my – odpowiada sucho Warfnir.
– Ja jestem Platan. Miałem zostać Bratem Drzewa, ale okazało się, że jestem niegodny, Ogród mnie okaleczył i odrzucił… Ja rozumiem… Jestem cierpliwy… Czekam, aż mistrz Fjollsfinn wynajdzie lekarstwo. Lecz musicie mu to ode mnie powiedzieć! Musicie mu powiedzieć, że ja, Platan, nie boję się i błagam go o jeszcze jedną szansę. Muszę wejść jeszcze raz do Ogrodu. Muszę go zobaczyć. I powiedzcie jeszcze Fjollsfinnowi, że źle zaczyna się dziać tu, w Kawernach. Pojawiają się dziwni ludzie, którzy opowiadają w karczmach o amitrajskiej bogini albo0 królu Węży. Odrzuceni Przez Lodowe Drzewo zaczynają się burzyć, nie chcą czekać na lekarstwo. Napadają na ludzi, są szaleni. Fjollsfinn dał im dom w Kawernach i chce znaleźć dla nich lekarstwo, ale oni chcą być potworami. Dlatego mówią, że pójdą do króla Węży, bo on przyjmuje każdego i pozwala każdemu być jak zwierzę. Mówią, że jak Ogród zrobił z nich bestie, to oni będą teraz tak żyć. Powiedzcie Fjollsfinnowi. Ja, Platan, nie chcę być jak bestia. Zostałem odmieńcem, ale dalej chcę służyć Ogrodowi. Powiedzcie mu.
– Powiemy – odpowiadam. – Powiemy na pewno. Platanie, gdzie można spotkać Odrzuconych Przez Drzewo?
– Nie chodźcie tam! To tam, gdzie mieszkamy, na ulicy Bednarzy i przy Czatowni. Mają swoje tawerny, ale nawet do nich nie wchodźcie. Tam nawet strażnicy się nie zapuszczają.
– Nazywam się Ulf Nitjsefni. Mieszkam w mieście na górze, bo jestem gościem Fjollsfinna, i pomówię z nim o tobie. Ale chcę, żebyś się wywiedział, kto rozpowiada o królu Węży i o tej jakiejś bogini. Zapamiętaj nas, jak tu siedzimy. Od jutra codziennie któreś z nas, kiedy uderzy sześć dzwonów, będzie siedziało w tawernie „U Śledzia”, pierwszej w Kawernach za wieżą bramną, na ulicy, którą zwą Bławatną. Przyjdź, to dostaniesz siekańca, i powiedz, jeśli się czegoś dowiesz. Teraz dam ci markę srebrem. Wypatrz, kto podburza ludzi, jak wygląda i gdzie bywa. A szczególnie wypatruj niewysokiego Amitraja… – Tu opisuję Szkarłata najlepiej jak umiem, licząc na natychmiastową reakcję, ale oczy Płatana zostają niczym błękitne karbunkuły: bez wyrazu, za to patrzące z uwagą.
Wydaje mi się, że widzę na jego upiornej twarzy chimery cień nadziei.
Niedługo potem wychodzimy. Niby dowiedziałem się tego, co chciałem, ale wciąż mnie nosi. Głęboki niepokój i nieokreślone przeczucie. Może po prostu nabawiłem się nerwicy?
Kręcimy się po zaśnieżonych ulicach, ostrożnie myszkując na granicy zakazanego obszaru, gdzie mieszkają Odrzuceni Przez Drzewo.
– Tam go nie będzie – mówi Sylfana. – Jeśli tam mieszkają sami odmieńcy, to trudno byłoby mu się schować. Myślę, że raczej siedzi gdzieś między kupcami…
Ale ja staję jak wryty. Czuję, że kręgosłup zmienił mi się w słup lodu, ciarki przenikają całe moje ciało, jak przy uderzeniu hiperadrenaliny.
– Cicho! – wołam.
– Ale co…
– Wszyscy cicho! Ani słowa!
Zastygają z wyrazem zdumienia na twarzach, a ja nasłuchuję.
Gdzieś daleko ktoś nuci. Stłumionym głosem, lec czysto. Nuci coś, co kompletnie tu nie pasuje i wydaj mi się niepokojąco, dręcząco znajome.
Trwam tak przez chwilę z uniesioną ostrzegawczo ręką, ale nic już nie słychać.
– To gdzieś tam – rzucam i słyszę, że mam zmienio ny głos. – Biegiem!
Nie pytają o nic i puszczamy się galopem w plątanin pustawych uliczek w sąsiedztwie ulicy Bednarzy.
Przeskakujemy jakieś beczki i dwukołowy wóz opar ty o ścianę, zaglądamy w zaułki. Sięgam pod kurtę i po prawiam nóż. Słychać jakieś odległe wrzaski, tupot, ale nic więcej. Drażniąca melodia zanikła.
Читать дальше