A potem nagle ponownie zastygam z uniesioną ręką, bo znów słyszę.
I rozpoznaję bez żadnych wątpliwości, z uczuciem, jakby moje serce wybuchło. „Nakarmić kruki”. Carlos Saura. Ballada z filmu. Stara hiszpańska piosenka. Ponadstuletnia, ale o życiu dłuższym niż sam film, nagrywana wielokrotnie w przeróżnych wersjach, nawet całkiem niedawno.
Piosenka.
Z Ziemi.
Znowu zrywam się do biegu, moi ludzie za mną. Wypadamy na obwodową ulicę ciągnącą się wokół muru zaporowego, zupełnie pustą. Okna są tu ciemne i martwe, tylko gdzieś z oddali dobiega głos śpiewający wyraźnie po hiszpańsku. W kółko to samo.
A potem tupot, trzask i krzyk.
I piosenka dobiegająca z mrocznego zaułka.
Wchodzimy tam w szyku – ja przodem, Warfnir i Grunaldi po bokach, Spalle i Sylfana z tyłu jako ubezpieczenie.
Słyszę, jak dobywają z cichym zgrzytem mieczy, a ja mam tylko nóż pod pachą. Mam trzy miecze, w tym mój doskonały Nordland, ale do miasta nie zabrałem żadnego. Lodowy Ogród uchodził za bezpieczne miejsce.
Zaułek kończy się ślepo niewielkim, kanciastym podwórkiem w kwadracie gotyckich murów. Widzę pokraczne plecy czterech zmutowanych Odrzuconych Przez Drzewo. Jeden z nich ma złożone anielskie skrzydła, drugi zad i nogi jelenia, trzeci zwija się niemrawo na ziemi, zaciskając dłonie na własnej szyi, krew tryska mu spomiędzy palców.
A pod ścianą dostrzegam chłopaka poniżej dwudziestki, niewątpliwie miejscowy, chudy i żylasty, o pociągłej twarzy i jaskraworudych włosach, ubrany w podniszczone spodnie i krótką kurtę, jakby lekko chińskie z wyglądu, trzyma dwumetrowy kij, może laskę podróżną. Stoi pochylony, na szeroko rozstawionych nogach. Pod jego stopami leży jakiś kask, podobny do hełmu tropikalnego. Chłopak stoi nieruchomo i czeka na jakiś ruch tamtych.
I śpiewa po hiszpańsku.
Trwa to wszystko ułamek sekundy, kiedy lustruję sytuację i wzywam Cyfral, która pojawia się w rozbłysku tęczowych iskier, irytująco kiczowata jak zawsze.
Odrzuceni usłyszeli ich kroki, odwrócili się momenta’ nie, patrząc groźnie spod zniekształconych łbów i wa cząc. Drakkainen uniósł pojednawczo ręce, Warfnir i Grunaldi podeszli bliżej jego boków. Spalle i Sylfana odwrócili się do wylotu uliczki z wyciągniętymi mieczami.
– Tylu was potrzeba przeciwko jednemu chłopakowi, Bracia Drzewa? Zostawcie dzieciaka.
– Nie służymy Drzewu – odparł jeleniowaty mutant. – To nie wasza sprawa. Chyba że spieszno wam zginąć.
Impas nie trwał nawet sekundy. Po prostu wszystko ruszyło, jakby ktoś zwolnił stop-klatkę.
Anioł rozłożył skrzydła, zasłaniając widok, i runął na Drakkainena, wystawiając przed siebie paskudne, zakrzywione ostrze podobne do egipskiego sierpa bojowego, dwaj inni skoczyli na Warfnira i Grunaldiego, szczęknęły miecze, chłopak machnął ze świstem swoim kijem, na końcu pojawiło się wąskie ostrze. Drakkainen wywinął się obrotem w prawo, puszczając sierp wzdłuż swojego ramienia, przechwycił nadgarstek anioła i obrócił się nagle w drugą stronę, zakładając mutantowi kotegaeshi. Stwór fiknął w powietrzu kozła i gruchnął o bruk, Drakkainen ciął go zdobytym sierpem i przeskoczył w stronę drugiego, o twarzy pokrytej kolcami. Grunaldi odbił szybkie cięcie na gardło, ale tak silne, że rzuciło go o ścianę.
Vuko przerzucił sierp do drugiej ręki, wyjął nóż i cisnął w przeciwnika Ostatniego Słowa, po czym uchylił się przed szerokim cięciem kolczastego, ciął go w ścięgno Achillesa, zwalając na ziemię, i w przelocie rozpruł mu bok klatki piersiowej. Warfnir przebił na wylot swojego przeciwnika, odepchnął go kopniakiem, uwalniając ostrze, po czym przerąbał mu ukośnie szyję i skoczył na tego, z którym wciąż borykał się Grunaldi.
Anioł tymczasem podkurczył nogi i wstał, pomagając sobie skrzydłami; powalony przez Warfnira również zebrał się w sobie i dźwignął do pionu, chwytając się ściany; kolczasty zaczął się gramolić, ignorując rozrąbane żebra, szeroką ranę w boku, z której sterczały strzępy płuca, i bezwładną stopę.
– Nie jest dobrze – oznajmił Vuko. – Pokaż mi pieśni.
– Nic nie ma – wyjąkała Cyfral przerażona. – Oni to mają w sobie! Zamknięte w organizmie.
– Zamknięte, co? Przeskanuj mi tę juchę!
– Jest! – pisnęła. – Nawet całkiem sporo.Drakkainen odwrócił się i odchylił do tyłu, unikając skośnego cięcia, po czym kopnięciem złamał kolczastemu kolano i ciął w nadgarstek po ścięgnach. A potem odrzucił sierp, przyklęknął i obiema dłońmi zagarnął parującą krew z kałuży oraz śnieg zmieniony w rudą breję.
– Perkele lamitaa! – wrzasnął i wyrzucił ręce w stronę przeciwnika, mając przed oczami cząsteczki wody, pękające wiązania i wysoce reaktywne błękitne atomy wodoru, łączące się w cząsteczki, w otoczeniu gazowego tlenu naładowanego energią.
Błysnęło, kolczasty runął na wznak z płonącą twarzą, z jego rany w boku zionął ogień. Drakkainen odwrócił się do pozostałych, a w każdej dłoni miał tańczący, trzaskający płomień.
– No dalej, pokrako – powiedział. – Make my day, punki.
Huknęło. Z jego dłoni trysnęły strugi ognia. Jeden z Odrzuconych zmienił się w pochodnię, miotając się po bruku i płonąc, anioł przetoczył się po ścianie, wydając z siebie przeraźliwy pisk i usiłując zgasić pożogę tryskającą z jego rany jak z dyszy silnika rakietowego. Bez skutku. Każda kropla jego krwi natychmiast wybuchała jak gazolina i zapalała następne.
Jeleniowaty wystartował w stronę wylotu uliczki jak bolid. Warfnir i Grunaldi równocześnie ustąpili mu z drogi i cięli po nogach, a następnie nadal równocześnie przebili klatkę piersiową i chwyciwszy za rogi, przywlekli Drakkainenowi i cisnęli u jego stóp. Pochylił się i zagarnął więcej śniegu z krwią.
– Żryj to! Kusipaa!
A potem odwrócił się, ciężko dysząc, i spojrzał na chłopaka, który nie odkładał swojego kija, tylko patrzył na nich z szeroko otwartymi oczami.
Vuko strzepnął błękitne płomyki z palców, wytarł dłonie czystym śniegiem i odzyskał swój nóż.
– Śpiewałeś, chłopcze. Hablas espańol, muchacho? Młodzieniec zmarszczył brwi, ale nic nie powiedział
ani nie opuścił kija, który trzymał oburącz, swobodnie, samymi kciukami, z ostrzem schowanym do tyłu pod pachą. Przeskakiwał po nich wzrokiem, patrząc mniej więcej w połowie sylwetki.
– Skąd znasz tę piosenkę? – zapytał Vuko. A potem, wysiliwszy pamięć i umysł, zapytał raz jeszcze topornym amitrajskim.
– To modlitwa odpędzająca demony i usypiająca Bolesną Panią. Byłeś może w jej dolinie? – odpowiedział chłopak w tym samym języku.
– Źle mówię amitrajski – wydukał bardzo wyraźnie Drakkainen. – Umiesz mowie żeglarzy? Skąd znasz piosenka? Okropnie ważne.
Młodzieniec wyprostował się nieco i uniósł włócznię, bardzo powoli oparł ją pionowo na bruku i powtórzył to samo w języku Wybrzeża Żagli.
– Nie wiedziałem, że tak kochasz muzykę – wysapał Grunaldi, po czym zdjął swoją skórzaną czapeczkę i otarł spocone czoło.
– Chłopcze, kim jest ta Bolesna Pani? Widziałeś ją? Skinął głową.
– Raz widziałem. Co masz z nią wspólnego? Też jesteś Pieśniarzem? Spaliłeś Odrzuconych Przez Drzewo.
– Przybyłem zabrać ją do domu. Ją i kilku innych.
– Zabrać do domu? Gdzie?
– Daleko – odparł Drakkainen, nie wiedzieć czego z przekonaniem, że dzieje się coś niebywale doniosłego. – Do kraju, który jest bardzo daleko stąd. Tam, skąd pochodzą. Wiesz, gdzie ona jest? Potrafiłbyś mnie tam zaprowadzić?
Читать дальше