– Potrzebuję też czegoś w rodzaju przenośnej kapsuły albo kontenera. Czegoś, co pozwoli ją bezpiecznie zamknąć i przewieźć. Z systemem podtrzymywania życia. Musi być wygodne i kojarzyć się z bezpieczeństwem. Dalej, potrzebuję przyzwoitych map. Masz tu jakieś mapy?
– Zaraz, próbuję to zanotować, już się gubię.
– Zacznij lepiej myśleć i notować szybko. Na tę fazę mamy tylko kilka dni. Dalej, potrzebuję ludzi. Pewnych i wiernych. Moralnie przepełnia mnie głębokie obrzydzenie, ale trudno, zaprezentuj mi tych swoich asasynów. Szczególnie nie podoba mi się, że nazywają się Braćmi Drzewa. Paskudna nazwa. Bardzo źle się kojarzy. Co to za drzewo?
– Och, po prostu archetypiczny symbol miasta. Taki genius loci. Drzewo to korzenie, trwałość, to oś świata według konotacji szamańskich i wyrazisty symbol graficzny. Skąd miałem wiedzieć, że nie lubisz drzew?
– Co znaczy: „nie lubię”? Sam jestem drzewem w pewnym sensie. Do roboty.
Wypływamy pod osłoną nocy. Tajnym wyjściem z umieszczonego wewnątrz góry doku. Matowy jak cień okręt cicho i majestatycznie wyślizguje się z wnętrza twierdzy, przepływa przez pusty awanport, a kiedy zapory spadają do wody, mija główki portu i wychodzi w połyskliwe czarne morze. Drakkar stracił swój charakter i przestał być drakkarem, teraz jest to zabudowany, wrzecionowaty obiekt, przywodzący na myśl ślizgacz albo łódź podwodną. Nadal ma maszt, stewę z głową smoka i parę średniowiecznych elementów, włącznie z tarczami zawieszonymi na burtach i szczerbą na relingu, zupełnie zbędnych, ale bez nich nie chciał działać i tonął. Nosi minimum tego, co jest wymagane w Pieśni Ludzi, żeby w ogóle pływał. Więc pływa. Jak łódź podwodna w pośpiechu przebrana na karnawał.
Mamy bardzo dobrą pogodę jak na tę porę roku. Morze jest wzburzone, ale dziki sztorm na razie nam nie grozi, tyle że trzyma mróz. Stoimy na pokładzie tylko tak długo, aż światła Lodowego Ogrodu znikają w mroku, i schodzimy pod pokład.
Do mesy znajomej aż do obrzydzenia, w zielonkawe światło piekielnych muren wijących się w przezroczystych ścianach i do lodowych walców tlących się w piecu.
Smok kieruje głowę tam, gdzie steruje go zaprogramowany kurs, jakby ciągnął okręt za sobą. Drakkar sunie na Wyspy Ostrogowe, prowadzony instynktem niewielkiego ptaszka zaklętego w lodowej kuli i zawieszonego w roztworze, który trzyma go przy życiu. Ptak, jaskrawy jak papuga, ale poza tym podobny do lelka, trwa w hipnotycznym śnie o wiośnie i podróży na południe. Z kolei płaska ryba drzemiąca w innym tanku na dnie ładowni pilnuje skał, raf i labiryntu Wysp Ostrogowych i ciągnie do ujścia na tarło.
Skomplikowane, ale działa.
Na razie.
Jest jeszcze sterowanie bezpośrednie – lodowy fotel, z którego mogę korzystać tylko ja, oraz uproszczone sterowanie ręczne, którym ma się w razie czego opiekować załoga Fjollsfinna.
Woda popychana pieśnią bogów opływa kil i dno okrętu i napędza go, wykorzystując napięcie powierzchniowe oraz fale drobnych zmarszczek przebiegające po kadłubie tak jak po ciele delfina. Mamy jeszcze dwie strugowodne dysze wzdłuż burt, ale są przewidziane jako napęd awaryjny, bo żrą mnóstwo pieśni bogów.
Wiatr wieje z północnego zachodu, bardzo dobry kierunek, więc ustawiamy płaty nośne wyglądające z daleka jak żagle i zmniejszamy magiczny napęd do minimum, a i tak okręt robi piętnaście węzłów i sunie baksztagiem w niewielkim przechyle, tnąc czarne nocne fale.
Mamy dwie arkabalisty miotające oszczepy z ładunkami smoczej oliwy i obrotowy miotacz ognia. Były nawet na greckich trierach, zdarzają się i tutaj.
To chyba najpotężniejszy okręt, jaki pływał kiedykolwiek po tych wodach. Do czasu, aż zauważy go Pieśń Ludzi i jednak uzna za anachronizm.
Ale na razie płyniemy.
Na południe. Do Pustkowi Trwogi.
Załoga nie chce się zżyć. Trzynastu asasynów Fjollsfinna trzyma się na uboczu, moi ludzie wraz z młodym w swojej grupce. Czeka mnie koszmar integrowania zespołu.
Na początek ogłaszam, że nikt z nas nie może nosić ani znaków Ludzi Ognia, ani symbolu Lodowego Drzewa. Tłumaczę, że misja jest tajna. Nikt nie może wiedzieć, kim jesteśmy i skąd przybywamy. Mamy własne stroje – anoraki i portki z podobnym do foczego wodoodpornym futrem, kolczugi i maskujące białe kombinezony z czarnymi pręgami. Wyglądamy identycznie, ale nadal stanowimy osobne obozy. Nie ma wyraźnych konfliktów, tylko trzymające się w swoim gronie dwa towarzystwa.
Sięgam do sprawdzonych metod i organizuję szkoleniowe konkursy w mieszanych grupach, czując się jak hotelowy animator. Przychodzi mi do głowy, żeby zorganizować aerobik w basenie, bingo i turniej rzutków, więc w końcu ostrożnie sięgam po gryfie mleko i to pomaga najbardziej.
Filar rozumie mapy. Miał jakieś w pałacu, posługiwali się też strategicznymi makietami. W ogóle chłopak łapie wyjątkowo szybko. Wyszkolili go lepiej, niż sam byłby w stanie przyznać.
– Wejście do jaskini jest gdzieś na tym zboczu, ale całkiem małe, to właściwie jak nora, a teraz wszystko będzie zasypane śniegiem – powiada.
– Damy radę.
– Zawsze tak mówisz. Podoba mi się to, bo nie upadasz na duchu, ale tam będzie trudno. Bardzo trudno. Dużo pieśni bogów.
– Nie przybyłem tu upadać na duchu, tylko uleczyć twój świat.
– I to mnie martwi. Nikt nie umie uleczyć świata. Nie możesz naprawić czegoś, co jest bardziej skomplikowane od ciebie. Wszyscy tamci chcą leczyć cały świat, a robią to, co widać.
Uśmiecham się.
– Ta naprawa będzie prosta jak amputacja. Nie mam leczyć wszystkiego, jedynie oczyścić wrzód. A tego można dokonać.
– Spalle mówi, że potrafisz widzieć w ciemnościach i węszyć jak pies. I że ruszasz się szybciej, niż widać okiem.
– Kiedyś umiałem, ale okaleczył mnie ten Czyniący, Aaken, i te umiejętności odeszły. Choć dalej umiem niejedno. Nauczyłem się trochę czynić.
– To niebezpieczne. Mój ojciec karał śmiercią Czyniących. Zawsze sprowadzali nieszczęście.
– To co innego. Twój ojciec miał rację, bo prawdziwi Pieśniarze teraz niszczą świat. Ja czynię tylko trochę. Jakbym wziął do ręki narzędzie. Nie chcę udawać boga. Boję się pieśni bogów i tego, co robią z człowiekiem. Każdy z tamtych jest trochę szalony, nawet Fjollsfinn.
– A jeśli nam się uda, co z nim zrobisz?
– Też zabiorę go do domu.
– On nie chce wracać. Kocha ten swój gród i nie będzie potrafił z powrotem żyć w waszym kraju. Widzę to. Kiedy uzna, że niebezpieczeństwo minęło, przestanie być sojusznikiem.
– Wiem, Filarze. Ale do tego jeszcze daleko.
Świt. Szary zimowy świt, kiedy wszystko ma barwę brudnego płótna, z drobnymi akcentami smolistej czerni. Stalowe niebo, ołowiana tafla morza i jasnoszary śnieg pokrywający zamarznięty firn lodu, sięgający w morze wielkim jęzorem o pięć mil od ujścia rzeki i utrzymujący się trzymilowym pasem wzdłuż całego wybrzeża.
Jest pusto i zimno, tylko ptaki krzyczą, miotając się w porywach wiatru.
Okręt pojawia się jakby znikąd, najpierw jako słabo widoczna plamka na horyzoncie, ciemnoszara na stalowej powierzchni morza, jak dziwna pojedyncza fala. Nie widać żagli, tylko kreska masztu i przysadziste burty o dziwnym kształcie jakby podłużnego orzecha.
Nie ma żagli, a mimo to okręt płynie, pojawia się wysunięta do przodu stewa zakończona rzeźbą w kształcie kolczastego, wyszczerzonego smoczego łba, ale łeb kołysze się na boki i rozgląda, łypiąc wąskimi oczami, w których drzemie błękitny acetylenowy płomień.
Читать дальше