Potem gnali ile wlezie, zanim zapadła noc, ale kiedy się zatrzymali, góry przed nimi zrobiły się już solidne i majestatyczne i zaczęły przypominać góry, a nie jakieś sine, niewydarzone obłoki majaczące w oddali.
Okryte ciepłymi czaprakami konie związano łbami do siebie pośrodku zeschłego trzcinowiska, sanie stanęły rzędem wzdłuż wysokiego brzegu, zamaskowane białymi płachtami przysypanymi śniegiem. Spać kładli się między płozami, na rozłożonych na lodzie warstwach naciętej suchej trzciny i grubych futrach. Poły płacht umo cowane do lodu i sań chroniły przed wiatrem, walce tliły się w żeliwnych kociołkach, nagrzewając powietrze w prowizorycznych namiotach.
Kiedy zapadła kompletna ciemność, Sylfana przysunęła się do Drakkainena i wtuliła w niego, a potem jej dłoń wślizgnęła się do wnętrza jego śpiwora. A później trwali przytuleni do siebie, aż zbudził ich siny, mroźny świt.
Góry wyrosły im na spotkanie, zanim minęło południe.
A po półgodzinie Drakkainen uniósł dłoń, zatrzymując wszystkie sanie, zeskoczył z siodła i przyklęknął na śniegu.
Panowała kompletna cisza, tylko wiatr szumiał w kikutach trzcin.
Vuko klęczał i wodził palcami po śniegu.
– Co się dzieje? – zapytał szeptem Grunaldi, podchodząc ostrożnie i przytrzymując miecz w pochwie.
– Sześciu jeźdźców. I widziałem już takie podkowy. Zacierali ślady wiechciem, ale jak się przyjrzeć… A tamte wąskie. – Wskazał palcem. – Kraby.
– Węże?! Tutaj? To bardzo daleko.
– Więc miejmy nadzieję, że nie ma ich więcej. Pewnie przedarli się górami. Ślady nie są takie świeże, wiatr je wygładził. Wydaje mi się, że od kilku dni nie padał śnieg.
– Co robimy?
– Poszli prosto rzeką, w tamtą dolinę i dalej w góry. Nasza dolina jest już tu, za tamtym grzbietem, więc nie będziemy ich tropić. Nie mamy czasu.
Wyjechali z rzeki i znaleźli zakole lasu, nisko na zboczu.
– Koniowodni, obwarować wszystko i zamaskować. Pierwsze sanie do mnie! Damy radę wciągnąć na to zbocze?
Warfnir popatrzył krytycznie na halę.
– Do tamtych skał, o ile będziemy dobrze pchać. Trzeba będzie je uwiązać, bo zjadą.
– Dobra, do roboty. Głóg, Wawrzyn, Skalnik i Powój, bronić obozu. Reszta z nami na górę. Musimy wepchnąć te sanie, ile się da.
– To nie losujemy patyczków? – zapytał Spalle kapryśnym tonem.
– Nie.
Sanie z uwiązanym na skrzyni obłym kształtem opakowanym w płótna sunęły gładko pod górę jakieś trzysta metrów, a potem zrobiło się już stromo. Konie ciągnęły z wysiłkiem, kwicząc i gubiąc płaty piany, płozy podskakiwały na oblodzonych kamieniach i pojazd przechylał się niebezpiecznie. Pchali, ale ciężkie sanie zsuwały się do tyłu mimo hamującego futra, odrywając całe płaty śniegu.
Wywalczyli jeszcze sto metrów.
– Dobra, wiążemy je – wysapał Drakkainen. – Zawilec, sprowadź konie do obozu i wracaj tu.
Zrzucił z sań owinięty pasami skórzany tobół. A potem podłużny, owalny pakunek o średnicy ponad metra i długości dwóch, wciąż owinięty płótnem.
– W tym są pieśni bogów? – zapytał ostrożnie Warfnir, kiedy odzyskał już oddech.
– Troszeczkę – przyznał Vuko. – Ale szczelnie. Nie zrobią ci krzywdy.
– My się nie boimy – oznajmił asasyn zwany Tasznikiem.
– Świetnie, więc będziecie to nieść. Ty i Blekot. Nie jest ciężkie. Z przodu, z tyłu i na bokach są uchwyty.
– Co?
– Imaki, jak na tarczy. Żeby lepiej chwycić. Filar? Znalazłeś?
– Nie wiem – odpowiedział chłopak. – Zimą wszystko inaczej wygląda.
Spod odrzuconego płótna wyjrzał obły kształt z błękitnego, dziwnego lodu Fjollsfinna. Wewnątrz, pod półprzejrzystą pokrywą, przelewało się coś gęstego i czerwonego, poruszając się leniwie jak olbrzymi ślimak.
– Co to w ogóle jest?
– Coś, w czym będzie jej wygodnie, jak w łonie matki, i w czym chętnie zaśnie, a nie zdoła niczego narozrabiać. Przynajmniej tak twierdzi Fjolsflnn.
Drakkainen rozpiął pasy i rozwinął tobół, a potem odłożył na bok stertę lśniących blaszanych kształtów, wypolerowanych jak chromowane fragmenty zabytkowego krążownika szos.
– To jest jakiś pancerz? Po co to zakładasz?
– Przebieram się – oznajmił Vuko ponuro, zapinając srebrzysty puklerz lśniący jak lustro. – Mam wyglądać tak, żeby się mnie nie bała.
– Ona się nie boi błyszczącego?
– Też się przebierajcie. Te kolorowe koce z paciorkami mają dziurę na głowę. Jak wyjdziemy na drugą stronę, musicie schować pod nie broń. Zdjąć hełmy i kaptury. Kto ma długie włosy, rozpuścić. I powplatajcie w nie kwiaty.
– Kwiaty? To jest zrobione z gałganków.
– Skąd mam ci zimą wziąć żywe kwiaty? Są podobne, przynajmniej z daleka.
– Nie chcę umrzeć w takim stroju – powiedział ponuro Blekot. – Jestem Bratem Drzewa. Wojownikiem.
– To będziesz kolorowym wojownikiem z kwiatami we włosach. Bez dyskusji. Podobno niczego się nie boicie.
– Też mam nadzieję, że nie zobaczy mnie nikt znajomy – sapnął Grunaldi. – Nie mówiłeś, że będziemy robić za trefnisiów. Nie za bardzo umiem tańczyć na rękach.
– Ta Czyniąca jest szalona – oznajmił Filar. – Jak wejdziemy do doliny, sami zrozumiecie, że tak trzeba.
– Mamy wyglądać na jeszcze bardziej szalonych niż ona? Jeszcze się obrazi.
Drakkainen zakończył zapinanie paradnych chromowanych blach, rad, że sam się nie widzi.
– Nie ruszaj się – powiedziała nagle Sylfana. Pochyliła się i przejrzała krytycznie w jego napierśniku, po czym poprawiła sobie wianek i sztuczny kwiat za uchem.
– Dawaj, Cyfral – mruknął. – Trop! Szukaj magii.
– Świetnie. Teraz jak do psa. Mam się pojawić w obroży i kagańcu? Ta twoja lasia i tak mnie nie widzi, nie masz się co popisywać.
– To się wszystko zamienia w jakiś kretynizm – wycedził Vuko.
Wróżka śmignęła po zboczu jak obrażony motyl, trzepocąc skrzydełkami i ciągnąc za sobą tęczową smugę. Vuko kucnął na ziemi, opierając się na mieczu.
– Co teraz? – zapytał Blekot.
– Teraz mu nie przeszkadzaj.
– W czym? Przecież siedzi.
Drakkainen siedział tak z dziesięć minut, czekając cierpliwie. A potem nagle wstał, sięgnął po worek, powiedział w powietrze: „Dobra, dziękuję” i ruszył trawersem w poprzek zbocza.
Zatrzymał się w jakimś miejscu, po czym wyciął mieczem kępę zeschłych krzaków i zaczął odgarniać śnieg, odsłaniając mroczną jamę o szerokości półtora metra. Splunął i wczołgał się w otwór, z którego wiało wilgotnym ciepłem i nieokreślonym organicznym smrodem.
Kiedy podeszli, wystawił głowę z wewnątrz.
– Dalej robi się szerzej. Za mną wchodzi Sylfana i Filar. Potem Tasznik i Blekot ze skrzynią, za nimi Warfnir, Grunaldi i Dzięgiel. W środku niech jeden z was zapali pochodnię. Tak, tę z dziwnym światłem. Niech Dzięgiel to niesie, jak się boicie. Zawilec, Dereń i Jawor, czekacie na nas przy wejściu. To bardzo ważne. Musimy mieć pewność, że możemy wyjść. W drogę. I pamiętajcie, co mówił Filar. W środku będzie dużo stworzeń z mgły. Nie możecie się bać. Myślcie tylko o tym, że jaskinia prowadzi na drugą stronę góry i że zaraz wyjdziemy. Sylfana i Filar odpędzą je śpiewem. Dzięgiel, ty też śpiewaj razem z nimi. Tylko nie słowami, bo twój hiszpański jest potworny. Nuć po prostu. Reszta lepiej niech siedzi cicho.
Читать дальше