Okręt nie zwalnia, płynie wprost na wał lodu na brzegu kry ciągnącej się po horyzont i ledwo widoczną linię brzegu, zatopioną w śniegu pod brudnobiałym niebem. Uniesiony dziób tnie fale, a potem wbija się w lód, gruchocąc go na wielokątne płyty, które piętrzą się przy burtach, wstrząs przenika z hukiem i łomotem cały kadłub, w środku coś się przewraca, odpada jedna z tarcz wiszących przy burtach, ale okręt płynie dalej. Dziób unosi się jeszcze bardziej, płaskie dno wślizguje na powierzchnię lodu i miażdży go pod własnym ciężarem, za rufą bulgoce i gotuje się woda wyrzucana daleko do tyłu, smoczy okręt sunie przed siebie, wygniatając w lodzie czarny pas pełen kołyszącej się kry.
Brzeg jest pusty. Nikt nie pływa, łodzie wyciągnięto na brzeg po pochylniach i zabezpieczono w szopach oraz drewnianych hangarach, zakonserwowano dziegciem i smołowanymi płachtami. Morze zamarzło, rzeki stanęły. Wybrzeże nie jest nigdzie w zasięgu wzroku zamieszkane, ale tam dalej, gdzie drzemią jakieś przysypane śniegiem osady, ludzie siedzą w chałupach, kulą się przy ogniu i nasłuchują zawodzenia wiatru.Jest zima. Wszystko śpi i czeka na wiosnę.
Tylko dziwaczny statek z głową smoka na stewie sunie, gruchocąc lód, coraz wolniej, a w końcu staje. Kadłub wysuwa się do połowy na powierzchnię lodu, ale nie może go już zmiażdżyć, więc cofa się pomału na pas czarnej wody i nieruchomieje.
Rozlega się zgrzyt i kawałek burty opada, pokazując prostokątny otwór, ze środka bucha para, pochylnia wykłada się na zewnątrz i opiera o lód.
Okręt wypluwa z siebie ludzi. Sylwetki rozbiegają się po lodzie, przyklękają, wodząc wokół grotami strzał na napiętych łukach i bełtami niewielkich arbalet. Sześciu.
Ledwo widocznych w białych strojach, z mieczami na plecach, z głowami skrytymi w kapturach.
Chwila ciszy, i zduszony okrzyk: „Czysto!”.
Zgrzyt, tupot, na pochylni pojawia się więcej ludzi.
Teraz na śnieg zjeżdżają jedna za drugą cztery duże, pomalowane na biało sanie. Są solidne, zbudowane z najlepszego drewna i lekkich, wytrzymałych kości morskich płaskud, o płozach wyklejonych pasami morskoniego futra, śliskiego i odpornego, układającego się do tyłu i działającego jak smar, ale zapobiegającego zsuwaniu się sani ze zbocza.
Na pojazdy załadowane są owinięte w skórę tobołki, na jednych jedzie wielki obły pakunek nakryty płachtą białego materiału.
Teraz z pochylni schodzą konie okryte białymi czaprakami, przysadziste, ciężkie konie pociągowe z wybrzeża i pięć wierzchowców. Wszystkie podkute na cztery kopyta zimowymi podkowami, które mają zapobiegać ślizganiu się na lodzie.
Sześciu strzelców cały czas lustruje okolicę, pozostali krzątają się przy saniach, zaprzęgając po dwa konie do każdego pojazdu i trocząc luzem wierzchowce.
Wszystko odbywa się w ciszy i pośpiechu i nie trwa dłużej niż dziesięć minut.
Drakkainen odpiął pas futra zasłaniający usta i odwrócił się do szypra stojącego w otwartej pochylni.
– Oset, na morze. Sygnał?
– Czerwony dym w dzień, niebieski ogień w nocy. Jeśli to będzie niemożliwe, cztery zwykłe ognie rzędem co dziesięć kroków.
– Dobra. Boh.
– Znajdź drogę, Ulfie. Wszyscy znajdźcie, na chwałę Ogrodu.
– Czekaj tydzień, potem wracaj.
– Nigdy, styrsmanie. Jestem Bratem Drzewa. Nie cofam się. Będę czekał na sygnał. Albo pójdę po was.
Drakkainen westchnął i zapiął kaptur, po czym odwrócił się do swoich.
– Zaczynamy ten porąbany kulig. Rzeka jest zamarznięta, doprowadzi nas do gór. Nie gonić za bardzo, nie forsować koni. Równe, szybkie tempo. Najpierw zobaczymy, jak to idzie, potem spróbujemy lekkiego kłusa. Rozładować kusze, bo popękają. W drogę. Każda załoga do swoich sań, biegiem!
– Rjokan-rol! – zawołał Spalle.
Drakkainen przewrócił oczami i wskoczył na siodło Jadrana. Przytulił się na chwilę do jego szyi, gładząc łeb, a potem wyjechał na czoło konwoju.
Sanie sunęły pewnie, z cichym chrzęstem śniegu, naturalnie bez żadnych dzwonków i brzękadeł. To tylko wyglądało jak kulig. Za ostatnimi saniami umocowany na lekkim orczyku, rozłożony płasko kawał futra zacierał ślady.
Lód na brzegu morza wcale nie był równy, a pełen spiętrzonych płyt zamarzniętych w dziwaczne kształty, drobnych, zastygłych fal i nierówności. Pojazdy podskakiwały z łomotem, spakowany w toboły sprzęt kołysał się z tyłu, ale jakoś jechali.
Tylko znacznie wolniej, niż zakładano.
Do ujścia dotarli po niecałej godzinie kluczenia i wymacywania bezpiecznej drogi, słuchając, jak morskie fale bulgocą i syczą pod lodem.
Drakkainen uniósł dłoń i zarządził postój.
Natychmiast oprowadzono parujące konie, a potem przykryto pikowanymi derkami, Bracia Drzewa zeskoczyli z sań i naciągnęli kusze, po czym zapadli w śniegu, mierząc we wszystkie strony świata.
– Filar, do mnie! – zawołał Drakkainen, wychodząc na wysoki brzeg rzeki i brnąc w sięgającym za kolana śniegu.
Chłopak wyszedł za nim i zatrzymał się, patrząc, jak Vuko otrzepuje ze śniegu sporą, sterczącą nad brzegiem skałę.
– Dobra, ta się nadaje.
– O co chodzi, Ulfie?
– Tu się umówiłeś ze swoimi ludźmi?
– W tej okolicy. Przy ujściu pierwszej rzeki.
– Jak się pisze po kireneńsku? Inaczej niż po amitraj sku?
– Inaczej. Mamy inne znaki.
– Twoi ludzie umieją czytać? Tymi znakami?
– Umieją. Przynajmniej alfabetem prostym, koragana. Drakkainen wręczył mu kawałek węgla.
– To pisz: „W mieście Ludzi Wulkanu, na północnej wyspie” i narysuj swój klanowy znak.
Filar odpiął maskę kaptura i spojrzał na Vuko czarnymi oczami, jak zdziwiona fretka.
– Przecież to nic nie da. To węgiel. Osypie się, wiatr go rozwieje, deszcz zmyje.
– Chłopcze, wiem, co mówię. Pisz. Resztą już ja się zajmę.
Cofnął się i patrzył, jak Filar kreśli znaki na płaskiej powierzchni skały. Kwadratowe, skomplikowane, składające się z pionowych, skośnych i poziomych linii. Węgiel kruszył się na mrozie, ale geometryczne litery chyba były czytelne. Nie miał pojęcia, dlaczego spodziewał się japońskich ideogramów. Skojarzenia.
Symbol żurawia trudniej było narysować, ale w końcu się udało, tyle że wyszedł dość duży.
– Teraz się cofnij – nakazał Drakkainen. Ściągnął zębami rękawicę i wyjął zza pazuchy graniasty kawałek kryształu, w którym kołysała się mała kropla czegoś oleistego. Stłukł wierzchołek, a potem powiódł po liniach zaznaczonych węglem, jak najstaranniej. Po wszystkim obejrzał krytycznie swoje dzieło i pusty kryształ, który cisnął daleko w zaspę.
Następnie cofnął się i wystawił dłoń z rozcapierzonymi palcami.
– Klatu barada nikto, perkele!
Fuknęło jak magnezja – oślepiającym rozbłyskiem i kłębem pachnącego prochem dymu, potem ukazały się wypalone na kilka milimetrów znaki wypełnione czernią.
– Widzisz, można czynić i tak – powiedział Drakkainen przemądrzałym tonem. – Jedna kropla, jak tusz. A nie cała skała zmieniona w gadającego kamiennego niedźwiedzia. W drogę.
Po rzece sanie sunęły szybciej, z sykiem śniegu pod płozami i parskaniem koni, i były to jedyne dźwięki poza krakaniem kruków.
Drakkainen jechał przodem jako zwiad, co jakiś czas rozglądając się ostrożnie z brzegu albo lustrując zaśnieżoną rzekę zza zeschłych trzcin na zakrętach.
Po czterech godzinach ocenił, że zrobili trzy czwarte drogi, i zarządził popas. Rozstawili warty, w metalowych naczyniach zapłonęły walce ognistego lodu, podgrzewając gęstą zupę w kociołkach. Każde sanie miały własny kociołek i mieszane załogi Braci Drzewa i Ludzi Ognia. Vuko przyłapał się na tym, że co chwilę zerka na Sylfanę siedzącą ze Spalle i dwoma asasynami Fjollsfinna, z których jeden okrywał jej ramiona derką, ale parsknął tylko i sam poszedł coś zjeść. Konie dostały wysokoenergetyczną paszę z tłuszczem, suszonym mięsem, owsem i orzechami.
Читать дальше