– Ani słowa. Ani jednego słowa, bo się dowiesz, dlaczego tak cię nazwali.
Grunaldi pokazał pojednawczo dłonie.
Dzikie dzieci nadal otaczały ich kręgiem, szeleściły w gałęziach, któreś śmignęło w powietrzu i zostawiło Sylfanie na policzku trzy krwawe pręgi. Zachłysnęła się na chwilę i podniosła dłoń do policzka, ale zaraz zaczęła śpiewać znowu. Oboje z Filarem już ochrypli.
A potem, już całkiem blisko wieży, stworzenia otoczyły ich zwartym kręgiem i nie dało się iść dalej.
– Co teraz? – zapytał Drakkainen z irytacją. – Nie mamy broni, nie mamy magii, kołysanka nie kołysze.
I wtedy rozległ się dźwięk fletu. Ballada zabrzmiała na nowo, ale znacznie piękniej. Prawdziwie.
Dzikie dzieci rozpierzchły się na boki, niektóre zaczęły przysypiać i spadać.
Dojście do wieży stanęło otworem.
A na jej przysypanych śniegiem schodach siedział faun. Z różkami sterczącymi nad czołem z kędzierzawych włosów i koźlimi nogami porośniętymi kudłatym futrem. Trzymał gruby, krótki flet z wieloma otworami i grał „Porąue te vas” jak wirtuoz.
– Benkej… – wychrypiał Filar – Benkej Hebzagał. Faun zmarszczył lekko brwi, jakby chciał sobie coś przypomnieć, lecz grał dalej.
Drakkainen wszedł na schody i pchnął okute w liście, róże i płonące serca drzwi. Były zamknięte.
– Od przedszkola nie spotkało mnie takie upokorzenie – mruknął. – Niech szlag trafi braci Grimm. Jak to było? Rapunzel, Rapunzel, spuść włosy? Zaraz mnie cholera weźmie. Dobra. – Poprawił koronę i założył na nią jeszcze wianek szmacianych rumianków.
– Passionario – krzyknął – zabieram cię do domu! Do domu, Passionario! Wszyscy na ciebie czekają! Wracaj do domu!
Ziemia zadrżała, w lesie rozległ się straszny płacz dzikich dzieci. Faun spojrzał ze zdziwieniem, po czym znów zaczął grać. Na górze posypała się szyba w jednym z okien, wokół poskręcanych korzeni drzewa pojawiły się pęknięcia.
– Zabieram cię do domu, Passionario! – wrzasnął ponownie Vuko. – Przybyłem po ciebie!
Drzwi zaskrzypiały i uchyliły się.
– Zostańcie tutaj – nakazał Vuko. Uderzył głowicą pochodni w portal i wszedł w ciemność wieży.
Potem były niekończące się schody, wijące się w środku jak spirala dna. W górę i w górę.
Małe, świetliste elfy śmigały Drakkainenowi wokół głowy i serce mu pękało na ich widok. Zatrzymał się na chwilę, żeby otrzeć twarz, ale zaraz podniósł pochodnię i szedł dalej, mamrocąc pod nosem.
– Maleńka królowa lalek, wróżka z patyków i błota. Złości się i płacze z żalu, choć sypia w kołysce ze złota.
Kolejne stopnie, kolejne zwoje schodów wwiercające się w wieżę jak sen schizofrenika.
– Ma usta o barwie wina i serce ostre jak szpilka, sny jak motyle przypina, mała niegrzeczna dziewczynka.
Schody skończyły się. Stał przed dwuskrzydłowymi wrotami. Pchnął je i wszedł do wielkiej niczym katedra sali tronowej. Pustej.
Tylko po podłodze wiatr puszczał zeschłe liście, wirujące jak miniaturowe tornada, jak smutne wspomnienie balu na zamku królowej lalek.
Szedł, słysząc echo własnych kroków i jazgot blaszanej zbroi.
Szedł, rozumiejąc doskonale, że przyszedł za późno. Że to wszystko było na darmo.
Bo na posadzce leżało wyschnięte ciało wojownika. Z wyszczerzonymi zębami, o skórze brązowej i pomarszczonej, pokrytej śladami czarnego, zygzakowatego tatuażu. Obok leżał skomplikowany szyszak z osłoną w kształcie wyszczerzonego pyska tyranozaura. Kawałek dalej, twarzą do ziemi, kolejny trup w zardzewiałej zbroi. A potem następny, jak połamany pajacyk wbity w kąt. I skurczony w swoim pancerzu krab jak spalony miniaturowy czołg. I jeszcze jeden, wybebeszony niczym zjedzona krewetka.
A potem była już tylko ściana.
I koniec.
– Przyszedłem zabrać cię do domu, Passionario! – krzyknął Drakkainen na całe gardło. – Do domu! Tu casa, Passionarial Porąue te vasV.
Królowa lalek autorstwa Mai Lidii KossakowskiejCoś szczęknęło i zapaliło się słabe czerwone światło, jak lampy awaryjne.
A potem skomplikowane płytki ściany pokryły się nagle srebrem i stały wielkim zwierciadłem, w którym zobaczył siebie. Srebrnego, lśniącego księcia wyglądającego trochę jak nieudany android, a trochę jak postać z przedszkolnego teatrzyku. Durnego księcia w przekrzywionej koronie godnej urodzin w fast foodzie.
I wtedy lustro pękło z jazgotem na tysiące błyszczących kawałków sypiących się niczym liście.
Vuko odskoczył, osłaniając się ramieniem, a potem spojrzał do wnęki, gdzie wrośnięta do pasa w suknię z korzeni, z chmurą kędzierzawych włosów pływającą wokół głowy unosiła się Passionaria Callo.
Była nieszczególnie piękna, z krótkim, zadartym nosem, kanciastą szczęką i szerokimi ustami jak kreska wycięta pod nosem. Bardzo łatwo można było ją sobie wyobrazić w gabinecie, prowadzącą wymagającą terapię rodzinną.
Drakkainen patrzył przez moment jak osłupiały, a potem wszedł do wnęki i stanął przed nią. Miała nieruchomą, obwisłą twarz i zamknięte oczy.
– Nikt nie mówił, że będzie lekko – mruknął zwiadowca. – Zresztą skąd tu jabłka o tej porze roku?
Pogrzebał za pazuchą, wyjął niewielki pakiecik i przycisnął na chwilę do ust. A potem wspiął się ostrożnie na piramidę splątanych korzeni stanowiących jej suknię.
– Zabieram cię do domu, Passionario – szepnął, pamiętając, by nie oblizywać warg. – To już koniec. Wracasz do domu.
Poruszyła się sennie i wydała jakiś pomruk.
Drakkainen pochylił się i pocałował jej wąskie, zaciśnięte wargi.
Passionaria otworzyła oczy. Oczy o przekrwionych białkach. Po chwili blade, wodniste tęczówki wywróciły się i uciekły pod powieki. Drzewo uwolniło ją z trzaskiem i runęła bezwładnie prosto w ramiona Drakkainena.
I wtedy nastąpił wstrząs. Niczym bezgłośny wybuch, uderzenie infradźwięków.
Poczuł, jak się rozchodzi promieniście wokół drzewa, jak za oknami strąca zeschłe liście i wzbija pierścieniowatą chmurę śniegu, która pomknęła po dolinie i uderzyła w zamykające ją ze wszystkich stron góry.
Usłyszał jeszcze chóralny pisk, który umilkł jak ucięty nożem.
Położył Passionarię na ziemi i ostrożnie odlepił z warg woskowe nakładki.
A potem wziął ją na ręce i ruszył z powrotem po schodach.
– Maleńka królowa lalek… – wymamrotał.
Kiedy wyszedł przed wrota, jego ludzie zbierali się z ziemi i potrząsali głowami jak ogłuszeni.
– Masz ją? Co to było? – zawołała Sylfana.
– Uwolniła dolinę. Nie ma już Pani Bolesnej. Nie ma już dzikich dzieci. Koniec bajki.
Faun, który nie był już faunem, tylko chudym mężczyzną, rzucił fujarkę i wpił palce we włosy, krzycząc przeraźliwie.
– Pani nie żyje!
– Niech ktoś go uspokoi – powiedział zmęczonym głosem Vuko. – Przecież ona żyje, tylko jest w narkozie. Dostała drętwą wodę. Nie mogłem jej uśpić normalnie, bo i tak spała i wcale jej to nie przeszkadzało rozrabiać.
Filar chwycił przyjaciela za ramiona i szarpnął nim parę razy, ale były faun nadal toczył wokół byczym, nic nierozumiejącym wzrokiem.
– Okryjcie ją czymś, bo się zaziębi – nakazał Vuko. – Raczej sękata, nie ma się na co gapić. No i zróbcie nosze. Co z nim?
– Nie poznaje mnie. Wciąż jest we władzy doliny – odparł Filar bezradnie.
Читать дальше