A potem płynął czas. I nie ma sensu nużyć wszystkich opowieścią o nędznej chacie, którą mozolnie naprawialiśmy, o pracy w polu, o wodnistej zupie, która była jedyną nagrodą za te wysiłki. Każdy dzień wstawał tak samo zamglony jak poprzednie, każdego dnia robiliśmy właściwie to samo. Nikt nikogo tu nie bił ani nie zmuszał siłą, lecz tak czy owak, znów byliśmy niewolnikami, tylko teraz więziła nas dolina i Bolesna Pani, i nikt tu nie był wolny.
Wiele razy próbowaliśmy się wydostać za góry i zawsze z takim samym skutkiem.
Trafialiśmy znów do wioski i zamykaliśmy koślawe drzwi przeklętej chaty. A potem dni sączyły się jeden za drugim. Słońce wschodziło i zachodziło. Czasem Pani śniła koszmar i wtedy trzeba było uciekać do chaty, ryglować drzwi, palić łojową świecę i śpiewać jej pieśń, aż się uspokoi.
Prócz tego były tylko bulwy, ziarno, owoce i warzywa. I ziemia – albo sucha i pełna pyłu, albo błotnista. I kolejne dni. Wiele dni. Gdzieś tam był świat. Rządy Pra-matki dławiły Amitraj, niedobitki Kirenenów błąkały się po pustkowiach, przymierając głodem i uciekając przed armią, ktoś być może gwałcił Wodę, Snop i N’Dele siedzieli, czekając na brzegu morza, moje słynne przeznaczenie, mój los wyznaczony mi przez Wiedzących czekał gdzieś tam i nie mógł się mnie doczekać, a ja nosiłem na pole nawóz w wiadrach.
Świat gdzieś tam walczył i jego losy czekały na rozstrzygnięcie, a my tkwiliśmy uwięzieni wśród mgieł i poletek, gdzie panował spokój. I nic więcej. Szary, posępny, bezpieczny spokój.
Jednego obaj byliśmy pewni – że nie chcemy iść do wieży i tam stanąć przed Bolesną Panią. Żaden z nas nie chciał dostać nowego imienia i nowego ciała, odtąd chodzić na chwiejących się kopytach i pękających z bólu nogach zwierzęcia nieprzystosowanych do tego, by dźwigać tułów człowieka, albo nosić rogów czy wlec za sobą wiecznie pękających i krwawiących, bezużytecznych skrzydeł.
Nie chcieliśmy, a jednak stało się inaczej. Nikt nie musiał nas wlec ani wabić do Wieży Bolesnego Snu, sami tam popędziliśmy, wraz ze wszystkimi.
Chodziło o koszmar. Tam, w dolinie, każdy miał okropne sny. Nie wiem, czy były to sny Bolesnej Pani, czy moje własne, jednak ilekroć zamykałem oczy, widziałem płonący Maranahar, śmierć moich bliskich, labirynty Czerwonej Wieży, ale także dziwne surowe budowle z czerwonych prostokątnych kamieni i śmigające wokół żelazne potwory, ściany pełne okien, ciągnące się w nieskończoność i czułem się małą, bezbronną istotą. Tak było co noc, lecz przywykłem do tego. W dolinie żyło się tak, jakby nie istniało nic przedtem i nic potem, jakbym był trochę pijany i zarazem smętny.
Pewnej nocy jednak przyszedł do mnie inny sen i wiem, że przyśnili go wszyscy mieszkańcy doliny. Wi działem las o zmierzchu, taki jak rósł tu, w Ziemi Że glarzy. Las spowity w wieczorne mgły, z którego zaczęły wybiegać zwierzęta. Pamiętałem, że w taki sposób nad ciągała zimna mgła, a z nią wychodzące z uroczysk roiho, ale mnie w tym śnie nie było. Tylko mój wzrok unosił się nad ziemią, tak samo jak wtedy, gdy śniłem o upiorze wędrującym moim śladem. Widziałem też osadę oto czoną wałem i palisadą, do której biegli ludzie. Ktoś po rzucił kosz, z którego sypała się rukiew, ktoś chwycił pod pachę płaczące dziecko, wyły psy. Wszyscy pędzili na złamanie karku do bramy. Jakaś kobieta upadła na śliskiej drodze z ułożonych tramów, ktoś, przebiegając, porwał ją na nogi i przewiesiwszy jej ramię przez kark, pociągnął za sobą. Z grodu słychać było zawodzenie rogów. Chciałem biec wraz z nimi, znaleźć się bezpiecznie pod osłoną wałów i solidnych wrót, ale byłem tylko wzrokiem.
Z lasu wysączyła się mgła, a za nią jeźdźcy. W pierwszej chwili myślałem, że nadchodzą upiory uroczyska, bo wyglądali jak potwory, ale wkrótce ujrzałem, że to konie i ludzie, tylko obleczeni w dziwaczne zbroje z poczerniałej blachy. Przez szczeliny w kutych żelaznych pyskach smoków, w oczodołach i między zębami prześwitywały ludzkie oczy i usta. To, co wziąłem za skrzydła, było sterczącymi im za plecami drzewcami z czarno-czerwonymi postrzępionymi proporcami.
Stanęli rzędem i wydali z siebie dziwaczny syk, jak wielkie węże, w czasie gdy za bramą z łoskotem przesunięto potężne zasuwy. Nie było ich wielu, może hon, i gdybym był sobą, pomyślałbym, że mieszkańcy grodu poradzą sobie bez trudu, ale w tym śnie chciałem krzyczeć i płakać.
Spomiędzy drzew wyszło jeszcze kilku pieszych, którzy nieśli między sobą na kijach duże gliniane naczynie zdobione w wijące się węże. Widziałem, że węże wiły się też na ich ramionach i twarzach. Za nimi z chrzęstem żelaza pojawiły się dziwaczne, przysadziste stwory, wyglądające trochę jak kraby, a trochę jak opancerzone ptaki bez głów, które podjęły garnek i pomaszerowały prosto do grodu, nic sobie nie robiąc z sypiących się z częstokołu strzał, które odbijały się z brzękiem od ich pancerzy. Stwory postawiły garnek pod samą bramą i wróciły do jeźdźców. Jeden z nich zsiadł z konia, oddał komuś ciężki topór, a potem odpiął od pasa długą rzemienną procę.Umieścił w mieszku pocisk – żelazną kulę, rozkręcił procę nad głową, coraz szybciej i szybciej. Machnął rzemieniem, pocisk warknął w powietrzu i z trzaskiem stłukł garniec, który rozpadł się na kilka kawałów i uwolnił obłok sinego, gęstego dymu. Nie rozumiałem, co widzę, ale pamiętam, że byłem śmiertelnie przerażony i nie wiem, dlaczego. Dym osiadł na ziemi srebrnym nalotem jak szron, a potem błoto zaczęło się ruszać, wzdymały się na nim fale i pękające z trzaskiem pęcherze, a potem ziemia wypiętrzyła się i powstała, przybrawszy kształt topornego olbrzyma, właściwie rozpadającej się pecyny błota, z ledwo zaznaczoną głową na mocarnych nogach i z potężnymi ramionami, które chwyciły za bramę i wniknęły w nią. Ludzie w grodzie strzelali w potwora z łuków, ciskali kamieniami i toporami, ale pociski wbijały się w ziemny tułów, nie robiąc mu krzywdy. Belki zaskrzypiały i zaczęły się wyginać, a potem pękły z ogromnym hukiem i wrota rozleciały się wraz ze stworem, który bluznął na wszystkie strony błotem i zniknął.
Jeźdźcy unieśli oręż, wydali z siebie dziki wrzask, brzmiący jak szczekanie, jak „Aaach-ken! Aaach-ken!”, i runęli prosto w ziejący otwór bramy.
Potem zobaczyłem już wnętrze grodu i było po wszystkim. Belki zbryzgane krwią, powykręcane ciała, przeraźliwy krzyk kobiet i dzieci. Głosy wznosiły się aż pod niebo i ja też krzyczałem. Widziałem jeszcze związanego człowieka i jednego z napastników, jak patrzy na nieszczęśnika przez otwory w czaszce potwora, którą miał na hełmie. Usłyszałem, jak pyta cichym, wytwornym głosem: „Gdzie jest Dolina Pani Bolesnej?”, a potem unosi niewielką metalową flaszkę i wylewa trochę płynu pod nogi związanego, i jak ten płyn zaczyna dymić, i nagle wybucha płomieniami.
Mężczyzna w smoczej zbroi znów zadał pytanie, ponownie uniósł flaszkę i zacząłem krzyczeć, jakbym sam płonął.
Obudziłem się, słysząc własny krzyk, a także krzyk Benkeja i chyba wszystkich istot w osadzie. A potem pędziliśmy do wieży jeden przez drugiego, potykając się i padając, wśród zawodzących, płaczących i łopocących skrzydłami stworzeń, prosto w otwarte wrota ze splecionych korzeni, później po drewnianych schodach, przez korytarze wśród kolumn z pni i plecionych wzorów z gałęzi.
A jeszcze później staliśmy w wielkiej sali i chórem nuciliśmy pieśń.
Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem Panią Bolesną.
Читать дальше