Weszliśmy między chaty, mijając ludzi pogrążonych w jakichś zajęciach – ktoś niósł kosz rzepniaków, ktoś inny tłukł na miazgę gotowaną płasolę w drewnianej stągwi, ktoś kucał przy niewielkim zagonie i delikatnie usuwał chwasty, które przenosił do kosza ze świeżą ziemią. Ludzie ci wyglądali dziwnie, jakby skrzyżowano ich ze zwierzętami. Mieli wole uszy, inni cętkowaną sierść na grzbiecie, dziwaczne oczy i twarze, wielu miało łuskowate skrzydła, brudne i postrzępione, które z pewnością nie mogły ich unieść. Nosili się też inaczej niż mieszkańcy Wybrzeża. Nie mieli spodni ani kaftanów, ani wiązanych wokół kostki butów, wielu chodziło nago albo tylko w okryciach splecionych z trawy lub jakiegoś bluszczu, albo w prostych koszulach z grubego płótna. Nikt nie miał broni, ani nawet zwykłego noża. W ogóle niczego przy sobie nie mieli. Wszyscy poruszali się dostojnie i powoli, jakby byli chorzy, i prawie się nie odzywali. Wszędzie panowała cisza. Kiedy przechodziliśmy obok, patrzyli na nas w milczeniu i z jakimś smutkiem, a potem odwracali wzrok i znów zajmowali się tym, co robili, lub patrzyli przed siebie, jeśli nic nie robili. Zachowanie tych ludzi niepokoiło mnie bardziej niż ich dziwaczne twarze czy ciała. Napatrzyłem się bowiem na mieszkańców Wybrzeża i wiedziałem już, że zawsze, chorzy, smutni czy zmęczeni, dosłownie kipią żywotnością. Jeśli się śmiali, to do rozpuku, jeśli złościli, to skakali sobie do oczu. Jeśli nie mieli nic do roboty, natychmiast zaczynali w coś grać, śpiewać, pić i opowiadać historie. Chyba że byli zmęczeni albo naprawdę chorzy, wówczas kładli się spać, gdziekolwiek się znajdowali. Jeśli byli smutni, to pili lub przez jakiś czas płakali. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak siedział i patrzył szklanym wzrokiem przed siebie czy snuł się bez przekonania.
Tylko jedna niewiasta zwróciła na nas większą uwagę niż inni. Była to kobieta dość już posunięta w latach, ale jeszcze nie stara. Okrywały ją zielone liście, lecz nie umiałem powiedzieć, czy uplotła z nich ubranie, czy też rosły z jej skóry. Podniosła się znad grządki i spojrzała smutno, jak wszyscy tutaj.
– Guillermo, Guillermo… – powiedziała zrzędliwie. – Czy nie dość ci, że nasza Pani musi płakać nad całym światem, czy musi jeszcze szlochać nad tobą? Dlaczego znów odebrałeś potwory dzikim dzieciom i znów chcesz ją niepokoić? Ciągną za sobą smród krwi i gwałtowności, czy tego nie widzisz? To potwory i nic tego nie zmieni. Nie zmienią się w ludzi.
Miała zbolały głos, ale nie złościła się, tylko brzmiało to tak, jakby narzekała przez sen.
– Robi się nas coraz mniej, Conchito – odrzekł rogaty. – Coraz mniej dorosłych. Przecież wiesz.
Kobieta pokręciła głową i pochyliła się do swoich liści, a potem zaczęła cicho płakać, grzebiąc w grządce, i więcej na nas nie spojrzała.
Rogaty stwór, który nazywał siebie Guillermo, pokazał nam chatę, taką samą jak inne, z plecionych ścian i błota, nakrytą strzechą z sitowia, otoczoną zagonami warzyw. Drzwi wisiały na zawiasach z powróseł, zamknięte tylko na drewniany skobel.
Wnętrze chaty było bardzo nędzne, wykopano je w ziemi, którą potem mocno ubito, głęboko do pasa, więc w niskim wejściu, przez które należało przeciskać się niemai w kucki, wylepiono z twardej gliny wysoki próg, żeby deszczowa woda nie wlewała się do środka. Z takiej samej gliny wylepiono też podwyższenie, które służyło za łóżko, zasłane zbutwiałym materacem z sitowia. Pośrodku w obmurowanym wyschniętą gliną i kamieniami dole znajdowało się palenisko, było tu jeszcze kilka dzbanów i różne rzeczy wiszące na kijach tkwiących w ścianach w poprzek pomieszczenia. To wszystko. Chata przypominała jakąś prymitywną oborę raczej niż izbę dla człowieka. Myślę, że gdyby zwierzę potrzebowało paleniska, łóżka i dzbanów, to zbudowałoby coś podobnego.
Wcisnęliśmy się do środka w milczeniu, Benkej rozejrzał się wokół i skrzywił wargi. Było nam ciasno, ale usiedliśmy pod ścianami, patrząc, jak Guillermo, stękając, wyciąga wiązkę chrustu, łamie patyki, układając ognisko, i usiłuje skrzesać ogień dwoma kawałkami krzemienia. Benkej bez słowa zabrał mu kawałek kory z rozpałką i szybko rozniecił płomień swoim wojskowym krzesiwem, a potem go rozdmuchał. Rogaty przyjął korę z wdzięcznością, a po chwili pomieszczenie napełniło się dymem, który wysączał się przez dymniki pod krokwiami.
Guillermo zdjął wiszący na haku koślawy ceramiczny kociołek i postawił na ogniu, po czym zdjął pokrywkę i powąchał zawartość, pomieszał drewnianą łyżką, później kucnął w dziwacznej pozycji i zaczął masować nogę, potem drugą.
– Ciągle bolą mnie kości – wyjaśnił. – Trudno mi chodzić. Ale stać jeszcze trudniej.
– Dziękujemy ci za pomoc – powiedziałem. – Lecz nie chcemy sprawiać kłopotu. Widzimy przecież, że nie kąpiesz się w dostatku. Jedyne, czego pragniemy, to złapać nasze wierzchowce i wyjechać z doliny. Trafiliśmy tu przypadkiem, a przed nami długa droga. Pokaż nam tylko, jak się stąd wydostać.
Guillermo sięgnął do kosza, skąd wyjął glinianą miskę i łyżkę.
– Mam nadzieję, że macie jakieś łyżki – oznajmił. – Miskę możemy dzielić jedną. To prawda, teraz wciąż jest przednówek, ale Nasza Pani Bolesna żywi nas wystarczająco. Mamy wiele błogosławieństw. Wystarcza zeszłorocznych rzepniaków i orzechów, wciąż mamy płasolę i cebulę. Jeszcze jest mąka. Czegóż więcej potrzeba? Dotrwamy do czasu, aż Pani Bolesna pobłogosławi grzybom i uprawom. Potem pojawią się owoce i strąki świeżej płasoli, rząchiew i inne rzeczy. Kowce zaczną dawać mleko.
Z kociołka zaczęła się unosić para.
– Wskażesz nam wyjście z doliny? – zapytał Benkej. – Nie chcemy się zasiadywać ani cię obżerać. Niestety, niczego nie udało się nam upolować i nie możemy się niczym odwdzięczyć. Ryby zjedliśmy już wczoraj.
Stwór rzucił miskę i odczołgał się w przerażeniu pod ścianę, a potem wydał z siebie kościany klekot. Przez chwilę nie mógł mówić, tylko dygotał, patrząc na nas.
– Biedne potwory… Nie możecie więcej krzywdzić żadnych istot. To ich skargi i męczarnie ściągnęły na was dzikie dzieci. Musicie pojąć wiele rzeczy, jeśli chcecie pozostać w dolinie pod opieką Pani Bolesnej. Nawet jedna kropla krwi sprowadza amok.
– Posłuchaj – rzekłem. – Wcale nie chcemy tu zostawać. Nie chcemy twoich ryb, twojej rząchwi ani grzybów. Zgubiliśmy drogę i chcemy na nią powrócić. Musimy zmierzać na północ.
– Nie rozumiecie – powiedział człowiek-koń, jakby trochę uspokojony, i zaczął nalewać mętną zupę do miski. – Za górami jest świat, który pożarły uroczyska. Nie możecie w nim żyć. Tam jest tylko pożoga, śmierć i gwałt. Gdybyście nie trafili do Doliny Naszej Pani Bolesnej, już byście na pewno zginęli. Ludzie zmienili się w potwory, upiory uroczysk zmieszały się z nimi. Tam leje się krew i odbywa gwałt. Tylko ta dolina może dać wam schronienie przed wojną bogów. Zanim nadeszła Bolesna Pani i otoczyła nas opieką, bogowie stoczyli bitwę nad naszymi wioskami. Żywy ogień spadał z nieba i palił częstokoły. Kobieta Z Ognia i Mężczyzna Z Mroku walczyli ze sobą i zmiatali każdego, kto stanął im na drodze. Ludzie próbowali z nimi walczyć i ginęli jak mrówki w pożarze. Trwało to, aż Bolesna Pani nie mogła dłużej znieść gwałtu i bólu i zaczęła krzyczeć. Wtedy pękło niebo, powstała ziemia i dolina została zamknięta, a nowi bogowie odpędzeni.
Zamilkł na chwilę.
– Ona teraz śpi. Śpi i płacze nad światem. Otoczyła całą dolinę opieką, ale nie można z niej wyjść. Zło, które tu wchodzi, pada łupem dzikich dzieci. To Pani Bolesna stworzyła je z tych, które zginęły w wojnie bogów. Dała im nowe życie, lecz teraz są głodne i gniewne. Budzą się, kiedy zaczyna śnić koszmary. Musicie zwrócić się pod opiekę Pani lub zginąć. Jeśli Pani wskaże was dzikim dzieciom albo przywołacie jej koszmar, nikt nie otworzy wam drzwi. Nie będzie dla was ratunku. Ale Pani jest troskliwa. Jedzcie zupę, dopóki gorąca, i nie martwcie się. Czuję, że jest w was nie tylko zło. Musicie odrzucić gwałt i złość, a Pani da wam nowe ciała, nowe imiona i opiekę.
Читать дальше